czwartek, 1 grudnia 2016

Herbata po indyjsku i pierwszy śnieg

wodomierze - herbata po indyjsku

Pewne rzeczy wydają się tak normalne, że aż trudno sobie wyobrazić, że mogłoby ich nie być lub mogłyby wyglądać inaczej. Jak śnieg późną jesienią czy zimą. Jak hydraulik, który na pewno solidniej zrobi coś za flaszkę. Jak tradycyjna rodzina: mama, tata, dzieci. Jak rodzinne święta. Jak smak rozgrzewającej herbaty w lodowaty andrzejkowy wieczór. Nasiąkamy wzorcami.  A potem je powtarzamy, powielamy i ... w ten sposób tworzy się tradycja. Od tradycji do stereotypów  już niedaleko. Bo jeśli tradycja, to "tak robią wszyscy". A jeśli "wszyscy", to ty też.

Otwór w ścianie miał  8 na 30 centymetrów zamiast przepisowych 20 x 30.  W wąskiej luce między płytkami w świeżo odremontowanej łazience tkwiły nieśmiało wychylające się dwa wodomierze do wymiany. Hinduscy lokatorzy nie mówili ani słowa po polsku. Hydraulicy - ani ćwierć słowa po angielsku. 

- Proszę, postarajcie się, panowie, żeby nie było żadnych zniszczeń. 

Hydraulicy zmotywowani "procentową" andrzejkową niespodzianką wyrobili się w kwadrans nic nie tłukąc, nie obijając, nie skuwając. Dyskretnie wywiązałam się ze swojej części umowy. Hindusi nawet nie zauważyli, że panowie wyszli wzbogaceni o dwie "Żołądkowe". Z jednej strony ulga, z drugiej jakby wstyd. 

Lokatorzy zadowoleni, że już po robocie, zaprosili mnie i Najstarszego na herbatę. Beżowy gorący płyn z białą pianką na wierzchu parował rozsiewając korzenny aromat. Kubek był tak gorący, że nie wiedziałam jak się napić, żeby posmakować.

Sachith błysnął zębami w uśmiechu i głośno siorbiąc zachęcał do skosztowania: "It's Indian tea. It's entirely different." Pierwszy łyk poparzył mi język. Aromatyczna ciecz była słodka jak ulep i przyjemnie rozgrzewała. Najstarszy skoncentrował się na dmuchaniu.

Hindus, który już trochę przebywał w Europie zwrócił uwagę, że mamy zupełnie inne zwyczaje. W jego ojczyźnie pić należy głośno. Jeść też. A w Europie - nie wydaje się dźwięków. Pociąga przy tym znacząco solidną ilość herbaty z mlekiem z wybitnie głośnym siorbnięciem.

Gorący płyn przywraca energię. Za chwilę wyjdziemy na śnieg i wiatr, ta herbata naprawdę dobrze nam zrobi, choć słodka nieprzyzwoicie wręcz. Udaje mi się nawet "kulturalnie po hindusku" siorbnąć raz czy dwa razy. Wygrywam z Najstarszym zmagania na jak najszybsze opróżnienie kubka.

Sachith wychodzi z nami - jedziemy razem do centrum. Usta mu się nie zamykają - powoli przyzwyczajamy się do jego Indian English. Chłopak  opowiada o południowych Indiach, a nas wypytuje o Europę. Zwraca uwagę na różnice - w rozwoju, w architekturze, w zwyczajach. Chętnie opowiada o swoim kraju. Zaprasza. "It is beautiful. If you want to go to India I can arrange everything". W drodze na przystanek zgarnia z samochodu garść śniegu i zaczyna ugniatać w dłoniach. Widząc nasze rozbawione spojrzenia tłumaczy, że to jego pierwszy śnieg. W autobusie zakłada kaptur na głowę, spuszcza wzrok i milknie, jakby chciał wtopić się w tłum, nie istnieć. Ja drugi raz w tym dniu zaczynam się wstydzić stereotypów. Jedziemy tak w tłoku kilka przystanków. Dopiero gdy większość pasażerów opuszcza pojazd  i możemy na trochę usiąść, Najstarszy i Sachith siadają obok siebie kontynuując przerwaną na przystanku rozmowę. Wyciągają komórki - chwila i już są znajomymi na fejsie.

Zerkam i ja w komórkę. Próbna matura z WOS-u i "tradycyjna rodzina" powoduje, że nie chcę tu być, chcę zniknąć, wtopić się, nałożyć kaptur i udać, że nie istnieję. A potem patrzę na śnieg. Przypominam sobie słowa Sachitha, że w Indiach dostać wizę do Europy to cud. A on - tu, w Europie, studiując jakiś biznesowy kierunek  - ma plan - w ciągu dwóch lat zwiedzić wszystkie kraje strefy Shengen. I cieszyć się tym śniegiem.

Jeszcze raz czytam artykuł. Na miejscu obiektywnego maturzysty lub maturzystki zwróciłabym uwagę na fakt, że w tradycyjnej rodzinie jest dwoje rodziców, a nie tylko jedno. Singiel czy singielka z dzieckiem mimo wszystko tradycję burzy. Oraz, że tradycyjnie na pewno oboje rodzice pracują. Jeśli pracują poza domem  - to dzieckiem zajmuje się zaufana osoba - babcia lub dziadek. Ewentualnie sąsiadka, ciocia, syn koleżanki, który studiuje pedagogikę - whatever. A skoro na obrazku przedstawiającym nietradycyjną rodzinę jest ciepły letni dzień i piękne okoliczności przyrody, niemowlę słodko drzemie - to tatuś, który nie czyta, nie drzemie po wyczerpującej pracy, nie gapi się w komórkę, nie sączy browara ani nie ma przy sobie laptopa i nie pracuje zdalnie, opiekując się kilkumiesięcznym bobasem, prawdopodobnie jest bezrobotny i utrzymuje się z 500+, a to zdecydowanie do tradycji w polskiej rodzinie nie należy.

Albo wyjście bezpośrednie. Kto komu zrobił to zdjęcie? Jest dosyć prawdopodobne, że mama dziecka. To nie jest tradycyjna rodzina. W tradycyjnej rodzinie już nie fotografuje się ojców przy każdej nadarzającej się okazji, ponieważ żyjemy w czasach w miarę stabilnych - bez zagrożeń wojennych. W tradycyjnej rodzinie nie fotografuje się już mężczyzny w sytuacjach, które mogą grozić katastrofą. Ponieważ mężczyźni nie giną tak często na wojnie jak kiedyś, tradycją stało się, że fotografowani są wyłącznie w sytuacjach, które do wspomnień rodzinnych wniosą jednoznaczny pozytywny pokojowy przekaz, a widok mężczyzny pochylonego nad wózkiem niemowlęcia takim nie jest (tu można przytoczyć opis obrazka przedstawionego poniżej), mimo najszczerszych intencji autora lub autorki zdjęcia. 

nie tak się zmienia pieluchy

W tradycyjnej rodzinie fotografuje się matki - przy każdej nadarzającej się okazji, dokumentując ich niefinansowany w żaden sposób wpływ na rozwój gospodarki i kultury kraju. Matki zatroskane i szczęśliwe. Zmęczone i wypoczęte. Matki po nieprzespanej nocy i w napadzie furii. Matki w wymiętych podkoszulkach i powyciąganych dresach oraz w sukniach wieczorowych. Matki zajmujące wózkami cały chodnik i te, ochlapane breją śniegową przez przejeżdżające samochody. Matki zasypiające przy laptopie nad ranem w połowie nieskończonego projektu czy tłumaczenia. Matki zdobywające wyróżnienia i nagrody. Matki pracujące z dzieckiem. Matki karmiące piersią niemowlęta w parku na ławce, w restauracji i w kościele. 

Nie wiem, czego Hindusi dodają do tej herbaty, ale to naprawdę wyzwala. Jak pierwszy w życiu śnieg.

 

środa, 16 listopada 2016

Na opak

fla polski i indonezji faktopedia

Upłynęło wiele wody. I to zimnej. Bardzo zimnej nawet.

Aż tu, tydzień temu, wracam sobie z pracy i zerkam z niedowierzaniem na jeden z budynków: mozaika z naszych ojczystych i narodowych, smaganych wiatrem szybko zapadającej listopadowej nocy i ... jedna indonezyjska* . Zerkam na drugą stronę ulicy - tam grzecznie w rządku same narodowe, białym do góry.

Rzecz w tym, że zaczęłam się zastanawiać, dlaczego tak i rozważałam nawet kilka opcji:

1. Imigrant/imigrantka.

2. Imigrant/imigrantka - ale Indonezyjczyk/Indonezyjka lub Monakijczyk/Monakijka. 

3. Ktoś  już  wcześniej zaczął długi weekend i chwiejnym krokiem zdążając ku balkonowi, nie baczył czy góra czy dół, z pieśnią na ustach** obywatelski obowiązek przytomnie *** wypełnił.

4. Autor instalacji chciał przekazać ważną treść.

Grunt, że pewne przemyślenia miałam, aż mnie zmogła gorączka  i podupadłam na zdrowiu - nawet nie wiem czy przez flagę czy przez superksiężyc, czy też infekcję wirusową najbardziej.

Po pracowitym tygodniu dość szybko osunęłam się na posłanie i gorączkowałam przez kilka nocy śniąc między innymi o pewnym Antonim, ku memu zaskoczeniu - z białą kefiją na głowie**** oraz ogromnym, błyszczącym złotawo i rudawo Księżycu i to tak blisko, tak nisko jak nigdy w życiu, jakby był niemal w zasięgu ręki. W dodatku część z tych snów była bogato ilustrowana muzyką zmarłego przed kilkoma dniami Leonarda Cohena, a zwłaszcza utworem "Hallelujah" i to w tym wykonaniu z 1984 r, najstarszym jakie wbiło się w pamięć, więc gdy tylko udało nam się z Antonim wsiąść do naprawionego samolotu, pierwsze co zobaczyłam z góry były ...

 

... całe Karkonosze*****. A potem lecieliśmy nad Marsylią****** oboje śpiewając wciąż "Hallelujah" (nie Marsyliankę) na zmianę z "Waiting for the miracle to come". I zobaczyliśmy jeszcze Puszczę Białowieską przyprószoną śniegiem , a na koniec  kilka majaczących we mgle miast - na pewno gdzieś daleko i nie w Polsce.

I na tym koniec gorączkowania się. Ma ktoś sennik?

Po kilku dniach po flagach prawie nie było już śladów choć pewne sprawy trudno zapomnieć, ale przeczytałam z zaskoczeniem w jednym z mediów, że podczas  Marszu Niepodległości spalono nie flagę Ukrainy, tylko Śląska Opolskiego. Przed podobną pomyłką przestrzega Młodzież Wszechpolska: "Rozróżniaj patrioto! Nie bądź idiotą" na stronie Dziennika Narodowego (linka nie daję, wyguglajcie sobie,a ja i tak już dość tym zdaniem nakarmiłam propagandę).

Teraz będzie bonus. Bonusik. Crème de la crème całego dzisiejszego wpisu dla tych wszystkich, którzy wytrzymali do tego momentu i wciąż jeszcze NIE wydaje im się, że piszę dziś wyłącznie na tematy permanentnie pełniące przez ostatni rok funkcję kości niezgody między prawicą a lewicą, zwłaszcza gdy prawica JEST lewicą******* (z wyjątkiem duchowieństwa). To również dodatkowa nagroda dla tych, którzy pracowicie zerkali na dół strony  licząc gwiazdki i czytając, co się pod nimi ukryło (to ile ich było? ;-)  ). Pozostali (jeśli chcą czytać dalej) mogą potraktować to jako wyjaśnienie, dlaczego nie umiem w politykę.

Tak, owszem, miałam gorączkę i opowiedziałam o pewnych elementach, które zdominowały moje sny. Tak naprawdę chce mi się płakać, kiedy patrzę, jak skaczemy sobie do oczu z powodu różnic w poglądach. My, Polacy. Tak wiele nas łączy, a my wciąż nastawiamy się na wyłapywanie tego, co nas dzieli. To nie ten moment. To nie ta bajka. Minął rok i szkoda byłoby marnować kolejny. Czasami człowieka męczy świat, polityka, gadające głowy, konieczność opowiadania się "za" lub "przeciw". Nawet Cohen w pewnym momencie w swoim życiu postanowił odizolować się w Tybecie, wyciszyć się i odnaleźć się na nowo. Podobnie mój szkolny kolega z ogólniaka, obecnie filozof z pasją, który ten burzliwy politycznie dla Polski moment spędza w Puszczy Białowieskiej, bajkowo przyprószonej świeżo spadłym śniegiem - i za to go podziwiam (a wy wiecie, dlaczego w moim śnie pojawiła się Puszcza Białowieska). Także pewna znajoma pisarka, autorka książek dla młodzieży - ale nie tylko, napisała na FB "Zmęczył mnie internet" i zniknęła.

Sny mają to do siebie, że pokazują nasze często nieuświadomione obawy, potrzeby, marzenia, pragnienia. Niepotrzebny mi sennik. O Antonim napisałam z przekory - a śnił mi się sam Antoine de Saint-Exupéry, spotkany na Saharze, gdzie naprawiał swój samolot. Zresztą  - celowo używałam konkretnej formy, bo "antonim" mi kontekstowo pasował ;) no i jeszcze z samolotem (przyznajcie, daliście się nabrać, hm?).

- Je suis Antoine ... - powiedział do mnie mężczyzna w mundurze jaśniejszym od piasku pustyni . W pierwszej chwili nie poznałam go. Łysiejącą głowę miał przykrytą tylko białą kefiją, którą rozwiewał rosnący na sile wiatr, a słowa umykały w szmerze ziarenek piasku, które nas zasypywały. Dopiero po dłuższej chwili, gdy dotarło do mnie (coraz mniej pamiętam francuski, nawet w snach), że chodzi mu o samolot, zrozumiałam gdzie i z kim jestem. Oraz kim ja jestem, choć nie poprosiłam go o narysowanie baranka, tylko o wycieczkę tym cackiem, które naprawiał Antoine (oszczędzę wam gwiazdek - to Lockheed P-38 Lightning, amerykański samolot używany w czasie II Wojny Światowej, słitfocia poniżej pochodzi ze strony Warfare History Network - i nie to, że jestem taką erudytką i się znam, tylko jak  zobaczę coś fajnego - nawet we śnie w gorączce - to guglam, żeby wiedzieć co to - a mnie się nie śnią rzeczy pospolite). Naturalnie nie był to ten sam samolot, który Saint-Exupéry włączył w wątek "Małego Księcia", ale ten, w którym pisarz został zestrzelony w 1944 roku nad Marsylią.

The-Lockheed-P-38-Lightning-3 str warfarehistorynetwork

W dowód wdzieczności za przelot powiedziałam mu (i to najlepiej po francusku jak potrafiłam - bo on w języku langłidż nic nie kumał -  ale może nie zrozumiał?), żeby nie latał nad Marsylią - bo przecież jeszcze żył, gdy lecieliśmy dalej. Choć ta kefija biała... czy dobrze pamiętam, że oznacza śmierć? Niezależnie od snu rozpatrzeć trzeba dwie opcje - pilot nie zginął podczas katastrofy na Saharze, która stała się inspiracją do wyznaczenia miejsca spotkania z Małym Księciem, ale był o krok od niej, tak jak i ja, choć z innego zupełnie powodu. Ale w czasie gdy pisał książkę, był w bardzo kryzysowym okresie życia -  w separacji z żoną . W dodatku w USA (nie wspomniałam, że na tym samolocie ze snu nigdzie nie było francuskich znaków?), gdzie przebywał po kapitulacji Francji w 1940 r. I wreszcie, choć na obczyźnie, to i tak  pod  presją Francuzów, którzy liczyli na to, że opowie się za jednym ze stronnictw politycznych (a człowiek już raz dobitnie powiedział, że po prostu tam gdzie naziści, to nie jego bajka, no nie?). Powodów do żałoby było dość. Wiedzieliście, że pisał "Małego Księcia" jako formę terapii i ucieczki od tego, co go przygniatało? Ja też nie - do dziś. Swoją książkę piszę z podobnych pobudek. I wierzcie mi, niektóre z nich są niczym lustrzane odbicie życia pisarza, pilota, poety. Ale nie będę was raczyć kostropatymi jej fragmentami w środku nocy, brzmiącymi jak potępieńcze jęki tekstów nietkniętych błogosławieństwem redakcji lub egzaltowane próby grafomańskie. Jest w internecie miejsce gdzie straszą, kiedy ośmielam się je ujawnić. Strzegą go DWA KRUKI.

Teraz rozprawmy się z Ksieżycem. Nie, to nie ten, co go ukradli. Nawet nie ten, w którego świetle Dawid ujrzał Batszebę ("Hallelujah" ;-) ) Był supermoon? Był. U wszystkich było pochmurno, a ja widziałam i to  lepszy niż oryginał, bo we śnie mogę więcej. A jak już wiem, że mogę więcej, to nie zawaham się zrobić tego za dnia. Strzeżcie się.

 

*            Mogła być monakijska, ale Indonezja ma jeszcze ten dodatkowy element językowy ;)

**          "Wina, wina, wina, wina dajcie!" - uwaga, pełny tekst zawiera nazwę kraju, bez której ten wpis nie brzmiałby tak samo.

***        Chodzi o przytomność ciała, nie umysłu.

****      Muzułmańskie nakrycie głowy, zawój, arabska chusta na głowę w wersji męskiej. Aktualnie mówi się, że biały kolor jest najpopularniejszy w krajach Zatoki Perskiej, ale ja uczyłam się o tym jeszcze grubo przed 11 września 2001  i zostało mi z tych prawie muzułmańskich studiów w głowie, że to kolor żałoby i śmierci.

*****      W 1984 r. po raz pierwszy i drugi w życiu byłam w Karkonoszach i to było dla mnie tak, jakbym dwa razy dotknęła najpiękniejszej rzeczywistości na świecie. W tym samym roku świat muzyki został zdominowany przez "Hallelujah" Leonarda Cohena - dla mnie te dwa cuda zlały się w jedno. Kiedy myślę o Karkonoszach, słyszę "Hallelujah". Kiedy słyszę "Hallelujah", widzę Karkonosze, choć już od dawna rozumiem, o czym bard śpiewa i nie ma tam ani słowa o górach, co najwyżej o pokusie, a mnie kusi od dawna, żeby w Karkonosze wrócić. W tej chwili woła mnie tam już nie tylko Liczyrzepa, ale nawet Pendolino. Dawny nauczyciel z tamtych czasów i miejsc, pan Jan Kobiałko, bezustannie zalewa internet, a przy okazji i mnie fotkami z tych niezwykłych miejsc. Ustaliliśmy, że widzimy się w 2017. Stay tuned :)

******    W 1998 r. odnaleziono w pobliżu marsylskiego wybrzeża bransoletkę należącą do pilota, pisarza, poety Anoine de Saint-Exupery'ego, a dwa lata później wrak jego zestrzelonego w 1944 samolotu. Wcześniej, ponieważ nigdy nie odaleziono ciała pilota, snuto różne legendy na temat tajemniczej śmierci.

*******   Początek tego symbolicznego podziału wywodzi się z czasów Rewolucji Francuskiej  - roku  1789. Na powołanym  Zgromadzeniu Narodowym zebrali się przedstawiciele wszystkich klas społecznych. Po prawej stronie sali usiedli przedstawiciele szlachty, arystokracji i duchowieństwa, a po lewej politycy żądający przemian społecznych i politycznych. W ten sposób  powstał ten najbardziej uogólniony podział na prawicę i lewicę używany do dzisiaj. Zaś podział polityki według doktryn, gdzie: 1. Prawica propaguje sprawiedliwość społeczną, prawa kobiet oraz mniejszości narodowych i etnicznych i domaga się zniesienia wszelkiej dyskryminacji; 2. Lewica opowiada się za społeczeństwem zhierarchizowanym - podziałem  na grupy i warstwy społeczne oraz podkreśla takie wartości jak: kultura, religia, tradycje narodowe i państwowe. 3. Centrum - stanowi środek sceny politycznej, opowiada się za utrzymaniem stanu równowagi między interesami przeróżnych warstw oraz grup społecznych - zaburza całkowicie ten pierwszy obraz , jak i ten widziany w Sejmie RP.

 

 

środa, 28 września 2016

03-10-2016 - ogólnopolski strajk kobiet - czarny protest

Czarny protest

Jestem kobietą i będę tam z wami. Myślą i mową. Ciałem, rozumem i sercem.

Jestem Polką. Byłam tu i ówdzie na świecie, bo podróże kształcą, ale wracałam i dzieliłam się doświadczeniami. Uczyłam się historii tego kraju - i to niekoniecznie ze źródeł ją wygładzających. To, co się w moim kraju działo i dzieje jest dla mnie ważne. Umiem korzystać z prawa, również prawa wyborczego oraz prawa wyboru.  I dalej zamierzam to robić.

Byłam w ciąży sześć razy. I każda z ciąż pozostawiła we mnie niezatarte myśli i ślady.

Jestem mamą sześciorga dzieci. Nikt nie będzie mi w moim kraju mówił, co mam myśleć. Nikt, kto nie jest kobietą i nie był w ciąży nie będzie mi narzucał poglądów na temat tego stanu.

Jestem i bywam pacjentką. Nikt w żadnym szpitalu położniczym nie NARZUCIŁ i nie narzuci mi co mam czuć, a czego nie czuć, co mam wiedzieć, a czego nie wiedzieć. Nikt w żadnym szpitalu nie ma prawa odmówić mi pomocy lekarskiej.

Jestem córką, wnuczką, siostrzenicą, matką, siostrą, ciocią. Każda z kobiet przekazała mi jakąś część swojej wiedzy i doświadczenia. Na każdą mogłam i mogę liczyć. 

Jestem feministką, co znaczy że znam swoje prawa i nie waham się ich użyć oraz wspieram inne kobiety. 

Jestem nauczycielką, co znaczy, że  przekazuję wiedzę dalej: uczę młodych ludzi szacunku do innych ludzi i to bez wzlędu na płeć, wyznanie, pochodzenie czy kolor skóry. 

3 października 2016 to dzień ogólnopolskiego protestu kobiet przeciwko łamaniu ich praw.

#czarnyprotest

strajk kobiet

niedziela, 4 września 2016

Praski suchar na dziś

Półtora roku temu dojechało na Pragę Północ metro i goście z innych dzielnic zaczęli masowo pokazywać się w praskich knajpkach, ponieważ "Praga jest trendy".  Ulice Ząbkowska, Wileńska, Stalowa zyskały nowy wymiar – to tu przyjeżdża się w weekendy wyluzować i poszaleć. Warszawiacy z lewej strony Wisły robią zdjęcia i filmiki, które potem, okraszone nierzadko niewybrednym tekstem, zbierają plon popularności  sieciowych memów.

[caption id="attachment_76" align="aligncenter" width="480"]prg prg[/caption]

Goszcząc po prawej stronie Wisły, mili Państwo, zapominacie o pewnym szczególe. Praga Północ to dzielnica specyficzna, ale pod względem, którego nie znacie. U nas na dzielni nikt nie jest anonimowy. Taka specyfika dzielnicy – niemal każdy każdego zna. Jesteśmy tutaj sami swoi i czujemy się dumni, że jesteśmy z Pragi. Przyglądamy się Wam z podwórek, bram, okien i balkonów. Wydaje się Wam, że odkrywacie nowe, nieucywilizowane tereny, gdy tymczasem to Wy jesteście na widelcu.  Słyszymy i widzimy jak zmoczeni wydalonymi bez kontroli płynami wzywacie taksówki, bełkocąc i wymachując wszystkimi kończynami. O trzeciej w nocy. Pozornie Praga późno kładzie się spać i późno się budzi. Ale Praga to nie tylko „lokalsi” z bram pijący tanie wino czy piwo za kasę zajumaną Wam na przystanku. To również artyści, pisarze, nauczyciele, urzędnicy, przewodnicy warszawscy i miłośnicy warszawskiej gwary, kolejarze, a także młodzi ludzie pracujący w sklepach czy w korpo. To także mali przedsiębiorcy i przedstawiciele ginących zawodów takich jak choćby szewc czy ramiarz. Oraz sprzątaczki, które zatrudnione po obu stronach Wisły, sprzątają cały ten syf, który zostawiacie na obu brzegach.

Mieszkańcy Pragi na ogół nie należą do potentatów majątkowych. Wielu z nich pracuje „na czarno” albo na „śmieciówkach”. Nauczeni są twardego życia i nie mają czasu na fanaberie. O dwudziestej drugiej zamiatają ulice przed knajpami, które opuszczacie w głębokiej nieświadomości, o siódmej sprzedają Wam w sklepie kefirek na „efekt drugiego dnia”, a o szóstej lub dziewiątej sprzątają w Waszych domach czy biurach to, co zostawiliście półprzytomni, spracowani i skacowani. O ósmej zaczynają pracę w Urzędzie Dzielnicy, gdzie WOM najlepszy w Warszawie, jeżeli chodzi o profesjonalizm obsługi (może to taka świecka tradycja jeszcze od czasów Warszawy w budowie, kiedy na Pradze znajdowały się siedziby najważniejszych urzędów, ponieważ w okaleczonej lewej części stolicy nie było gdzie ich ulokować). Ale już ich dzieci i wnuki należą do pokolenia, które ze stacji metra Warszawa Wileńska dojeżdża na stacje Uniwersytet oraz Politechnika i potrafi z większym dystansem popatrzeć na rzeczywistość.

Nie zapominajcie, Państwo z lewej strony Wisły, że na Pradze Północ produkowano wódkę od ponad wieku (od 1897 r.) i dla nas to Wy jesteście grupą folklorystyczną, która mocy trunku nie potrafi ocenić. Z całym szacunkiem, jesteście amatorami. Dlatego, choć wiemy, gdzie bawi się np. małomiasteczkowa Starówka, odjechany Ursynów czy hipsterski Mokotów, szanujemy Was (ponieważ zostawiacie u nas pieniążki na remonty przedwojennych budynków oraz rozwój infrastruktury) i nie dokumentujemy Waszych spektakularnych powrotów na lewą stronę Wisły, kiedy niekompletnie ubrani, nie w pełni władz fizycznych oraz umysłowych wzywacie taksówki, dużo głośniej niż trzeba podając docelowe adresy. 

koneser praga północ

niedziela, 10 lipca 2016

NATOmiast ja

AWACS - wszelkie prawa zastrzeżone Najstarszego

 

Była chwila, że chciałam napisać z najlepiej militarnie strzeżonych stolic zachodniej cywilizacji, ale korzystając z tego, że media wschodnie i zachodnie, północne, południowe oraz miejscowe skupiały się na tym, co kto komu i o czym powiedział, kto komu uścisnął dłoń, kogo zasłonił oraz komu pomachał, a kogo poklepał po plecach, ja postanowiłam cichcem i mimochodem popatrzeć na bieżąco co nam w przestrzeni powietrznej lata (AWACS majestatycznie przefrunął mi nad dachem, nisko i blisko, zamykając paradę powietrzną złożoną z samolotów NATO, głównie myśliwców, a ja wiedziałam gdzie i jak go tropić w internetach dalej) oraz gdzie tankuje w niebiosach. Z uwagi na tajemnice wagi państwowej oraz pilnie strzeżone sekrety bezpieczeństwa światowego nie liczcie na prezentację, ale wiedzcie, że nie trzeba mieć jakichś specjalnych umiejętności hakerskich, wystarczą zboczone zainteresowania, trochę wiedzy ogólnej, link do pewnej strony, laptop oraz dostęp do internetu, żeby obejrzeć sobie na radarze  myśliwce naszych południowych sąsiadów , AWACSa ( takie cudo zwiadowcze ) , a także latającą stację paliwową,  o taką

I szczerze mówiąc, trochę mnie to zaniepokoiło, że mogę. Ale tylko trochę. Dla równowagi (bo to nie na szczytach następują najważniejsze rozdania kart) postanowiłam nadrobić zaległości filmowe i serialowe, więc przez dwa dni niemal ciurkiem oglądałam "House of cards" z Najstarszym (wielokrotnie pisałam, że młodzież zboczenia astronautyczne i lotnicze odziedziczyła po mamusi, zamiłowanie badacza sytuacji politycznej na świecie również, przez co o polityce u nas rozmawia się codziennie, głównie w celach rekreacyjnych, nie zawodowych), który też nadrabiał pierwszy sezon. 

Rekompensując sobie długie i malowniczne dni i noce (myli się ktokolwiek, kto sądzi, że nauczyciele w nocy śpią: uczący w szkołach sprawdzają testy  i kartkówki, uczący w przedszkolach - szykują, rysują, malują oraz wycinają pomoce naukowe, uczący młodzież i dorosłych dopinają slajdy do prezentacji, a wszyscy przygotowują się do zajęć) poświęcone nauczycielskiej pracy, przeczytałam w całości i na wyrywki wyznania pewnej nauczycielki akademickiej pracującej na rubieżach Europy, czyli uczącej niepatriotycznie, ale rozsławiającej dobre imię ojczyzny. Przeczytałam, zaśmiewając się do łez. Nie tylko śmiechu. Będąc w wieku Janiny również uczyłam młodzież akademicką (tyle że miejscową) i był to chyba jeden z najszczęśliwszych etapów mojej kariery zawodowej, gdzie każdy dzień był godny wpisania do życiorysu. Podobnie jak teraz, gdy przyszło mi pracować nad obróbką najświeższego narybku polskiego systemu edukacji.  Porównując już jakiś czas temu te dwa etapy, postanowiłam zakotwiczyć przy obecnym, co poskutkowało opinią Najstarszego:

- Starzejesz się mamo.

- No ba, od dnia urodzenia, niezmiennie.

- Ale teraz to już się całkiem starzejesz.

- ...?

- Jak powiedziałaś, że polubiłaś pracę w przedszkolu i już chyba przy niej zostaniesz, to już mogiła. Tylko stare baby pracują w przedszkolu.

Wezmę to pod uwagę składając kolejne CV. W kolejnym przedszkolu. 

Tymczasem, żeby osłodzić życie synom starej baby, zbudziłam w sobotni wakacyjny poranek Najstarszego oraz Starszego z Młodszych o godzinie siódmej, czyli bladym świtem i przy okazji odbierania z lotniska bratowej z bratankiem pojechaliśmy oglądać Air Force One na Okęciu. A po drodze przejeżdżaliśmy w minimalnej odległości od najbezpieczniejszego militarnie miejsca w Europie, a może i na świecie, czyli Stadionu Narodowego w Warszawie (bliżej niż pociągi były tylko drony wojskowe, wojsko i policja). Bo starzeć należy się z godnością.

AF One - wszelkie prawa zastrzeżone Najstrarszego

poniedziałek, 4 lipca 2016

Ósma klasa

Można na temat pozytywów i negatywów systemu edukacji mieć różne zdania. Ja wiem, że moje wspomnienia z ośmioklasowej szkoły podstawowej przyćmiły wszelkie inne. 

Trochę inaczej zaczęłam te wakacje niż miałam w planach. Fejsbukowe statusy koleżanek zawołały mnie do rodzinnego miasta na pierwszy weekend lipca. Wśród znajomych mam kilkanaście osób ze szkoły podstawowej - i kiedy okazało się, że jest szansa, żeby zrobić małe koleżeńskie spotkanie, nie wahałam się - malowanie kuchni mogło poczekać.

31 lat temu odprowadzaliśmy się po balu ósmych klas. Śmiechom i rozmowom nie było końca. Jedna entuzjastyczna grupa udała się nawet na nocną eskapadę (żałuję, że nie brałam w niej udziału) - to była taka ciepła noc czerwcowa, a nas łączyły serdeczne koleżeńskie więzi. Nikt nie wrócił do domu sam.  Widzieliśmy się wtedy po raz ostatni (z maleńkimi, nielicznymi wyjątkami).

Przyszłam do tej klasy niezupełnie od początku - dla mnie było to siedem lat spędzonych wspólnie w klasie A. Do dziś pamiętam, jak niemal obca (znałam tylko jedną koleżankę i jednego kolegę) wahałam się przed progiem klasy, a potem rozglądałam się ze swojej ławki, analizując z kim od dziś będę spotykać się czasami sześć razy w tygodniu (w drugiej połowie lat siedemdziesiątych wciąż jeszcze chodziło się  do klasy  w soboty). Iwcia, Aga, Beata, Ola, Ela, Aldonka, Renatka B. - wystarczyło jedno spojrzenie i kilka słów, żebym czuła się przyjęta do społeczności. Mariusz, Krzysiek W, Igor, Jacek R. i Maciek oraz Paweł I. - i jasne było, że będzie sympatycznie, a już na pewno nie ma mowy o nudzie. Mogłabym powiedzieć, że pewna hierarchia była już z góry ustalona, a ja, nieśmiała, wpasowałam się cichutko w swoją niszę, stając się uważną obserwatorką ukrytą bezpiecznie w swojej strefie komfortu. Co roku w klasie pojawiał się ktoś nowy (a parę osób również zgubiliśmy po drodze) i dokonywały się małe oraz większe przewroty w "grupie trzymającej władzę", ale od siódmej klasy, która zmieniła nas całkowicie, staliśmy się zaprzyjaźnioną i zgraną społecznością. Po pierwsze - wróciliśmy po wakacjach dojrzalsi, wyżsi i chyba bardziej świadomi. Po drugie - nastąpiły nieoczekiwane zmiany osobowe w składzie klasy. Po trzecie - od czwartej klasy mieliśmy niezwykłą wychowawczynię, która w sposób mądry, ciepły , ale nie lukrowany uzmysławiała nam, że awansowaliśmy na wyższy poziom szkolnej hierarchii, co wiązało się nie tyle z przywilejami, co z odpowiedzialnością. 

Moja szkoła była typową tysiąclatką. Liczba uczniów również sięgała tysiąca. Od siódmej klasy pełniliśmy na przerwach dyżury na parterze, gdzie uczyły się najmłodsze klasy. Od siódmej klasy mieliśmy lekcje  w  "łączniku" - nowym budynku dobudowanym do starej szkoły. Od siódmej klasy, przymykając oko na szkolne regulaminy, wychowawczyni pozwalała nam bez specjalnych formalności zostawać na długą przerwę w pracowni biologicznej (tak, tak, była nauczycielką przyrody i biologii) wyposażonej w zaplecze pełne preparatów w formalinie, kości plastikowych oraz oryginalnych ( do dziś nie do pomyślenia, ale mieliśmy tam również prawdziwą ludzką czaszkę i piszczele - wiedzieliśmy, że są to ludzkie szczątki, budziły grozę i podziw, zmuszały do refleksji - wychowawczyni nie ukrywała, że tak będziemy wyglądać po śmierci ), terraria i akwaria ze zwierzętami. Karmiliśmy inwentarz, oglądaliśmy preparaty, wietrzyliśmy klasę, ścieraliśmy tablicę, czasami robiliśmy szkolną gazetkę. A przede wszystkim - spędzaliśmy czas ze sobą - śmiejąc się i wygłupiając, poruszajac tematy, na które z różnych powodów nie mogliśmy rozmawiać z rodzicami. Wiedzieliśmy o sobie bardzo dużo - gdzie kto mieszka, czy jest chory czy na wagarach, u kogo skacze się z szafy "na żabę", kogo mama zamykała w domu i musiał wymykać się oknem, kto z kim "chodzi", komu na co pozwalają/nie pozwalają rodzice. Mam wrażenie, że byliśmy dla siebie wsparciem. Bardzo liczną grupą wsparcia (w siódmej klasie było nas chyba 36!!!). Wychowawczyni nie antagonizowała nas ani  nie faworyzowała. Potrafiła w kilku krótkich żołnierskich słowach zakończyć ewentualne klasowe spory i zmusić do przemyśleń. Była nauczycielką, która odwiedzała domy swoich uczniów, kiedy ktoś nie pojawiał się w szkole i nie było wiadomo, co się z nim dzieje. Oczywiście - takie sytuacje należały do rzadkości (choć nie było komórek ani internetu) - na godzinie wychowawczej padało pytanie "Czy wiecie, co się dzieje z..." - i stawało się jasne, że jest naszym obowiązkiem utrzymywać koleżeńskie kontakty. Kiedy stan zdrowia  zmusił ją samą do długiego pozostania w domu (a to typ nauczycielki, która "nigdy nie chorowała", wiecie co mam na myśli), skrzyknęliśmy się i odwiedziliśmy ją całą klasą. Była tak wzruszona, że nie wiedziała co powiedzieć. "Może nam pani zrobić lekcję biologii" - zaproponowaliśmy :)

Udało mi się po 31 latach spotkać z dwiema koleżankami i kolegą. To był typowy spontan - skrzyknęliśmy się dzięki nowoczesnym technologiom - bo dzięki nim nieustannie jesteśmy w kontakcie. Jesteśmy starsi, życie nas doświadczyło, nasze dzieci w większości już przekroczyły wiek, kiedy my sami byliśmy w ostatniej klasie podstawówki. Ale ... my wciąż jesteśmy tą samą 8A. Porozsiewaną po Polsce i świecie, ale niezmienioną, zgraną 8A. I taką już zostaniemy.

spotkanie klasowe-czerwiec 2016

piątek, 10 czerwca 2016

Wychowanie do życia

Koniec roku szkolnego już blisko, więc i szanse na spędzenie czasu z dziećmi rosną. Nawet nie chodzi o to, żeby gdzieś wybrać się wspólnie na długo i daleko. Raczej, żeby popatrzeć na życie ich oczami. I pokazać im życie widziane naszymi oczami.
Jakiś czas temu kontemplowałam sobie taki wpis, zastanawiając się, czy moje dzieci też to te na "P". I jak każda matka, która za swoje da się pokroić, uznałam, że przecież moje na pewno są przygotowane na wszystko.
Tymczasem wiosenno-letnie porządki uświadomiły mi, że posiadam w domu przedmioty, których sposób użycia nie jest do końca oczywisty, nawet jeśli ich nazwa mówi wszystko.
Zrobiło się ciepło, kazałam Najmłodszemu wytrzepać dywan, na którym układa klocki. Na podwórku znajduje się trzepak, a trzepaczkę do dywanów osobiście nabyłam i wręczyłam. Ośmioipółlatek ochoczo pomknął wypełnić polecenie, wyposażony w narzędzie pracy. Wrócił po 10 minutach, rumiany i spocony, z dywanikiem profesjonalnie zwiniętym i nawet nieźle wytrzepanym - nic nie budziło zastrzeżeń.
Pochwaliłam i zapytałam, czy teraz będzie sam pamiętał o tym, żeby co jakiś czas przetrzepać chodniczek.
- Taaak! Będę znów Darthem Vaderem.
W dalszym ciągu nic nie wzbudziło moich podejrzeń. Choć w tym momencie powinno mi się zapalić światełko alarmowe, no nie? Ale już i tak było za późno.
- Mamo, a którą stroną trzepaczki trzepie się dywan? 

Życie potrafi zaskakiwać.
Kłaniają mi się sąsiadki i sąsiedzi z czterech ulic, prawdopodobnie wszystkie użytkowniczki i użytkownicy trzepaka na podwórku.

Prawie miecz świetlny

sobota, 21 maja 2016

Czerwień to kolor życia

Blisko rok temu zbierałam myśli i siły przed sesją zdjęciową do projektu "Macierzyństwo bez photoshopa". Jak pokazać ciało mnie - matki, odziane jedynie w bieliznę i dżinsy (zgodnie z instrukcją), podkreślając to, co w nim najważniejsze? W jaki sposób pokonać stereotyp nagiego kobiecego ciała - poddawanego cyfrowej obróbce, wygładzanego i odartego z wszelkich cech indywidualizmu, traktowanego jako produkt, przedmiot na sprzedaż, mający spełniać określone funkcje? Jak wyrazić, że kocham moje ciało takie, jakie jest, noszące ślady sześciu ciąż, pamiętające każdy etap każdej z nich, że jestem z niego dumna i mam gdzieś to, co o nim powiedzą lub napiszą. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że stanę się również autorką tekstu o macierzyństwie, który uzupełni fotografię matki bez photoshopa, więc ... wybrałam kolor jako symbol.

Dlaczego? Mała dygresja. Kilka lat temu prowadziłam wakacyjne zajęcia dla młodzieży na warszawskiej Pradze łączące plastykę z nauką języka angielskiego. Grupę, która mi się trafiła, określiłabym mianem standardowej praskiej patologii, gdyby nie fakt, że patologia na Pradze to nie standard, a tylko jeden z problemów społecznych*. Tamte zajęcia zapamiętałam bardziej niż inne, ponieważ przyszło mi się zmierzyć z wyobraźnią młodych ludzi postrzeganych jako ludzie bez wyobraźni. Wybrałam dla nich temat "Symbols and colours"  - co było oczywiste: primo - prostota, secundo - wakacje to czas na naukę dla przyjemności. Omówiliśmy tradycyjną symbolikę kolorów i prostych elementów na kilku flagach. I przyszedł czas na wykonanie własnych totemów - symboli młodzieży, które miały wyrazić ich cechy osobowe, wartości, najważniejsze myśli, które chcieli przekazać. Byłam zaskoczona z jaką energią zabrali się do pracy - głównie chłopcy 13 i 14-letni... oraz ile kolorów, znaczeń i interpretacji może mieć inicjał, ich własny rysunek, dowolny przedmiot!

Nauczona tym doświadczeniem sprzed lat, na sesję fotograficzną przyszłam w czerwonych dżinsach i czerwonej bieliźnie. Bo w najprostrzy sposób - CZERWIENIĄ wyrazić chciałam to, co najbardziej kobiece.

Okazało się, że nie tylko ja: czerwienią rozbłysły w świetle flesza na sesji Dorotka Smoleń i Małgosia Dawid-Mróz, Kasia Ogórek, Karolina (te paznokcie!) oraz Małgosia Strzelecka**. W nas, kobietach, ten kolor tkwi tuż pod skórą. Najsilniejszy z kolorów.

Czerwień, barwa symbolizująca szczęście, powodzenie i miłość, a także siły witalne, życie i piękno, jednoczy nas i  spina jak klamra okładkę książki "Macierzyństwo bez photoshopa", gdzie autorki i autorzy dwudziestu tekstów piszą o macierzyństwie, miłości i ciele, budząc skrajne emocje. Bo czerwień  to kolor rewolucji, o której wspomina Magda Kiełbowicz, jedna ze współautorek "Macierzyństwa bez photoshopa".

Dla Was i dla Mikołajka***, beneficjenta akcji, przedstawiamy macierzyństwo bez wygładzania, obnażamy nasze myśli, a ciało pokazujemy takie, jakie jest. Z dumą i godnością :)

okladka cala


*) z którymi codziennie się mierzę, ponieważ tu mieszkam i pracuję


**) od niej pożyczyłam te czerwone szpilki!  :-D


***) Mikołaj Kamiński jest podopiecznym Fundacji Dzieciom "Zdążyć z Pomocą", choruje na rdzeniowy zanik mięśni - a my, autorzy, przekażemy całość honorarium z każdego egzemplarza książki "Macierzyństwo bez photoshopa" na jego konto.

czwartek, 24 marca 2016

Wiosenne porządki

SAMSUNG

Wiosna może nadejść w każdej chwili, w każdym momencie życia. Wystarczy odrobina słońca i człowiek doznaje olśnienia - widzi to, co ukryte w cieniu umykało oczom przez długą zimę.

Tak, u mnie już pozamiatane, cokolwiek to dla was oznacza. Kilka miesięcy temu podjęłam bardzo ważną osobistą decyzję. Był to bardzo przemyślany i trudny wybór, którego skutki na pewno będą długofalowe. Już dziś wiem, że to była słuszna decyzja, a zmiany, które dzięki niej nastąpiły, warte były postawienia na jedną kartę.

Czasami bywa tak, że dwie silne osobowości nie są w stanie trwać pod jednym dachem, ponieważ wzajemnie wpływają na siebie toksycznie. W związku potrzebny jest wspólny cel, a jeśli go nie ma lub co najmniej jedna ze stron go nie dostrzega, trzeba go REALNIE określić i ... tego się trzymać.

Najtrudniejszy jest pierwszy krok. Niewiele mniej trudne jest wytrwanie w postanowieniu, kiedy pojawią się niepowodzenia. Czasami pojawiają się myśli "Nie daję rady już teraz, to co będzie później?" Później będzie lepiej. Organizm badzo powoli oswaja się z nową rzeczywistością, a nowe przyzwyczajenia tworzą się w miarę upływu czasu. Pomaga docenianie pozytywnych aspektów zmiany.  Jeśli je widzimy - dostrzegamy coraz częściej, że warto było zdecydować się na nawet najbardziej radykalne rozwiązanie. Nie muszę dodawać, że na każdym etapie ważni są ludzie, w których mamy oparcie. Dla mnie, zupełnie niespodziewanie, w najcięższych chwilach grupą wsparcia okazały się moje własne dzieci - i to wszystkie, bez wyjątku. Bo są takie sprawy, które poza cztery ściany domu nie wyjdą - ale jeśli dom jest pełen ludzi - to jest to licząca się w naszym życiu społeczność. I chociaż najważniejszy krok należy do nas, to podążanie wyznaczonym szlakiem będzie łatwiejsze, kiedy będziemy mieć kogoś bliskiego, z kim można chociaż częściowo podzielić się wątpliwościami. Wątpliwości budują. Naprawdę. Dopóki je tłamsimy w sobie, bardziej przeszkadzają niż pomagają, ale z chwilą, gdy zostaną wypowiedziane, przekraczamy próg milczenia i okazuje się, że to był kolejny ważny krok.

Od 2 miesięcy budzę się w domu, jaki zawsze chciałam stworzyć - spokojnym, choć pełnym różnych osobowości; wypełnionym kolorami i przedmiotami, ale uporządkowanym, w którym każdy ma swój kawałek podłogi i miejsce na swój świat.  Na tym nie koniec - każdego dnia coś  nowego z moich marzeń w nim powstaje. Mam z kim te marzenia dzielić. Mam z kim cieszyć się każdym dniem. I tego wam życzę.

Wpis ten dedykuję wszystkim, którzy dostrzegają u siebie potrzebę zmiany. Natomiast tym, którzy śledzą moje wpisy w celu doradzania pewnej bliskiej mi osobie, jak ma żyć z tak nienormalną żoną oraz szóstką dzieci, życzę równie emocjonującego życia rodzinnego i wewnętrznego, aby dawało im co najmniej tyle satysfakcji, co próby ingerowania w cudze.

every love is different

sobota, 2 stycznia 2016

Plan, nie postanowienia noworoczne

Nigdy nie byłam fanką postanowień noworocznych. Naprawdę. Ale w pewnym momencie życie wymaga od człowieka podporządkowania się kalendarzowi, co powoduje, że na przełomie starego i nowego roku zwykle mamy więcej czasu na przemyślenia. Stąd podsumowania - co się udało, a co nie, co wciąż jest do nadrobienia. Dlatego zamiast postanowień lepszy jest plan działania.  Z liczbą celów nie przesadzajmy  - wystarczy jeden, mocny, konkretny, będący wyzwaniem, ale możliwy do osiągnięcia. Najważniejsze, by motywował do działania, wówczas nawet jeśli nie uda się go osiągnąć w danym roku, to przedsięwzięte środki na pewno go przybliżą. 

Nie jest łatwo postawić sobie cel, gdy dzieci są małe i cała nasza uwaga skupia się na nich. Np. wystarczy ospa, jelitówka czy inny kataklizm, by zniweczyć choćby wakacyjne plany wyjazdowe. Komu się wydaje, że przy dzieciach większych jest dużo łatwiej, niech nie będzie taki pewien: młodzież dojrzewająca potrafi zafundować taką dawkę stresu, że czasami trudno się pozbierać przez długie tygodnie. Dlatego warto postawić na siebie i plan uczynić inwestycją w swój czas i dobrostan: "Kupię/wyremontuję dom/mieszkanie", "Zapiszę się na kurs języka", "Zacznę systematycznie ćwiczyć", "Zapiszę się na jogę", "Zapiszę się na kurs fotografii/rysunku/malarstwa/bioenergoterapii/komputerowy/ikebany/chińskiej kaligrafii/haftu artystycznego","Zacznę/skończę studia" - to tylko drobne przykłady WIELKICH RZECZY dla siebie. Jedne wymagają mniejszych lub większych nakładów finansowych, inne po prostu czasu. Jeżeli z kupnem domu nie wyrobimy się w ciągu roku, to jest spora szansa, że przez 12 następnych miesięcy uda się zgromadzić jakieś oszczędności lub popracować nad zdolnością kredytową, co ułatwi osiągnięcie tego celu w roku następnym. Systematyczne ćwiczenia dadzą znacznie lepszy efekt niż dieta. Kurs języka, specjalistyczny czy artystyczny spowoduje, że wzbogacimy się o jakąś umiejętność lub wiedzę (nawet jeśli to wiedza, że język chiński nie jest dla nas), co zaprocentuje w przyszłości i urozmaici CV o dodatkowe punkty.

Jeżeli jeszcze nie macie planu na 2016, to szybciutko przejrzyjcie swoją listę postanowień noworocznych lub najskrytszych marzeń i wybierzcie to najważniejsze. Jeżeli 12 miesięcy ma wystarczyć wam np. na przygotowanie się do samodzielnego wyjazdu do Afryki, na Alaskę lub dżungli amazońskiej, to określamy najważniejsze punkty, które uczynią  plan realnym (kondycja i stan zdrowia?  język? usamodzielnianie dzieci lub zapewnienie im opieki? poznanie sposobów taniego podróżowania? ) i zaczynamy realizować. Od dziś. Pod górkę będzie tylko na początku.

Maroko - droga z Agadiru

piątek, 1 stycznia 2016

Początek zawsze jest dobry

Nowy rok - nowy blog :) 

Zanim przygotuję stronę o sobie, czytelnikom musi wystarczyć zdjęcie - motto bloga, które zrobiłam przed laty, uwieczniając najpiękniejsze, moim zdaniem, zjawisko na świecie: wschód słońca widziany z przestworzy. Gdzieś między niebem a ziemią, na skraju światła i ciemności, pośrodku tęczy, skąd łatwo spojrzeć na życie z dystansem, wstaje nowy dzień.

MIEDZY NIEBEM A ZIEMIĄ  

Mamaszostki emigrowała cyfrowo stąd tutaj, po sześciu latach spisywania mniej lub bardziej osobistego pamiętnika. Dzieci rosną, dojrzewają, zmieniają się - przyszedł czas i na blogowe zmiany. Mogę wam obiecać, że będzie w miarę systematycznie. I  coraz bardziej profesjonalnie. Wymaga to czasu, naturalnie, ale przecież wszystko, co doskonałe, długo dojrzewa. 

Będzie wątek osobisty, jak najbardziej - wszystkie przemyślenia oparte są na wydarzeniach autentycznych, ale nie będzie to pamiętnik ani blog parentingowy.

W 2016 wkroczyliśmy rok starsi: Najmłodszy ma lat 8, Starszy z Młodszych - 11, Młodsza - 14 (za chwilę 15), Młodszy ze Starszych - 16, Najstarszy - prawie 18, a Najstarsza 21. Rodzice szóstki również w godnych dekadach życia, ale im kolejne lata nie przynoszą tak dynamicznych zmian jak młodemu pokoleniu. 

Poranek rozpoczął Najstarszy, wracając z pierwszego Sylwestra poza domem, oszczekany z wielkimi pretensjami przez psa, odsypiającego huczną, niestety, noc.

- Dobrze się bawiłeś? - spytałam kontrolnie.

- Chyba następny Nowy Rok wolę witać w domu - odparł zziebnięty i niewyspany.

Sporo się natrudził, by uzyskać pozwolenie na imprezowanie z kolegami ( zastosowałam metodę "na Kopciuszka", o której więcej przeczytać można TUTAJ), a rezultat chyba odbiegał od wyobrażeń (jak to w życiu). Młody z doświadczeniem uczestniczenia w masówce pod Syrenką już wie, jak nie spędzać Sylwestra.