Można na temat pozytywów i negatywów systemu edukacji mieć różne zdania. Ja wiem, że moje wspomnienia z ośmioklasowej szkoły podstawowej przyćmiły wszelkie inne.
Trochę inaczej zaczęłam te wakacje niż miałam w planach. Fejsbukowe statusy koleżanek zawołały mnie do rodzinnego miasta na pierwszy weekend lipca. Wśród znajomych mam kilkanaście osób ze szkoły podstawowej - i kiedy okazało się, że jest szansa, żeby zrobić małe koleżeńskie spotkanie, nie wahałam się - malowanie kuchni mogło poczekać.
31 lat temu odprowadzaliśmy się po balu ósmych klas. Śmiechom i rozmowom nie było końca. Jedna entuzjastyczna grupa udała się nawet na nocną eskapadę (żałuję, że nie brałam w niej udziału) - to była taka ciepła noc czerwcowa, a nas łączyły serdeczne koleżeńskie więzi. Nikt nie wrócił do domu sam. Widzieliśmy się wtedy po raz ostatni (z maleńkimi, nielicznymi wyjątkami).
Przyszłam do tej klasy niezupełnie od początku - dla mnie było to siedem lat spędzonych wspólnie w klasie A. Do dziś pamiętam, jak niemal obca (znałam tylko jedną koleżankę i jednego kolegę) wahałam się przed progiem klasy, a potem rozglądałam się ze swojej ławki, analizując z kim od dziś będę spotykać się czasami sześć razy w tygodniu (w drugiej połowie lat siedemdziesiątych wciąż jeszcze chodziło się do klasy w soboty). Iwcia, Aga, Beata, Ola, Ela, Aldonka, Renatka B. - wystarczyło jedno spojrzenie i kilka słów, żebym czuła się przyjęta do społeczności. Mariusz, Krzysiek W, Igor, Jacek R. i Maciek oraz Paweł I. - i jasne było, że będzie sympatycznie, a już na pewno nie ma mowy o nudzie. Mogłabym powiedzieć, że pewna hierarchia była już z góry ustalona, a ja, nieśmiała, wpasowałam się cichutko w swoją niszę, stając się uważną obserwatorką ukrytą bezpiecznie w swojej strefie komfortu. Co roku w klasie pojawiał się ktoś nowy (a parę osób również zgubiliśmy po drodze) i dokonywały się małe oraz większe przewroty w "grupie trzymającej władzę", ale od siódmej klasy, która zmieniła nas całkowicie, staliśmy się zaprzyjaźnioną i zgraną społecznością. Po pierwsze - wróciliśmy po wakacjach dojrzalsi, wyżsi i chyba bardziej świadomi. Po drugie - nastąpiły nieoczekiwane zmiany osobowe w składzie klasy. Po trzecie - od czwartej klasy mieliśmy niezwykłą wychowawczynię, która w sposób mądry, ciepły , ale nie lukrowany uzmysławiała nam, że awansowaliśmy na wyższy poziom szkolnej hierarchii, co wiązało się nie tyle z przywilejami, co z odpowiedzialnością.
Moja szkoła była typową tysiąclatką. Liczba uczniów również sięgała tysiąca. Od siódmej klasy pełniliśmy na przerwach dyżury na parterze, gdzie uczyły się najmłodsze klasy. Od siódmej klasy mieliśmy lekcje w "łączniku" - nowym budynku dobudowanym do starej szkoły. Od siódmej klasy, przymykając oko na szkolne regulaminy, wychowawczyni pozwalała nam bez specjalnych formalności zostawać na długą przerwę w pracowni biologicznej (tak, tak, była nauczycielką przyrody i biologii) wyposażonej w zaplecze pełne preparatów w formalinie, kości plastikowych oraz oryginalnych ( do dziś nie do pomyślenia, ale mieliśmy tam również prawdziwą ludzką czaszkę i piszczele - wiedzieliśmy, że są to ludzkie szczątki, budziły grozę i podziw, zmuszały do refleksji - wychowawczyni nie ukrywała, że tak będziemy wyglądać po śmierci ), terraria i akwaria ze zwierzętami. Karmiliśmy inwentarz, oglądaliśmy preparaty, wietrzyliśmy klasę, ścieraliśmy tablicę, czasami robiliśmy szkolną gazetkę. A przede wszystkim - spędzaliśmy czas ze sobą - śmiejąc się i wygłupiając, poruszajac tematy, na które z różnych powodów nie mogliśmy rozmawiać z rodzicami. Wiedzieliśmy o sobie bardzo dużo - gdzie kto mieszka, czy jest chory czy na wagarach, u kogo skacze się z szafy "na żabę", kogo mama zamykała w domu i musiał wymykać się oknem, kto z kim "chodzi", komu na co pozwalają/nie pozwalają rodzice. Mam wrażenie, że byliśmy dla siebie wsparciem. Bardzo liczną grupą wsparcia (w siódmej klasie było nas chyba 36!!!). Wychowawczyni nie antagonizowała nas ani nie faworyzowała. Potrafiła w kilku krótkich żołnierskich słowach zakończyć ewentualne klasowe spory i zmusić do przemyśleń. Była nauczycielką, która odwiedzała domy swoich uczniów, kiedy ktoś nie pojawiał się w szkole i nie było wiadomo, co się z nim dzieje. Oczywiście - takie sytuacje należały do rzadkości (choć nie było komórek ani internetu) - na godzinie wychowawczej padało pytanie "Czy wiecie, co się dzieje z..." - i stawało się jasne, że jest naszym obowiązkiem utrzymywać koleżeńskie kontakty. Kiedy stan zdrowia zmusił ją samą do długiego pozostania w domu (a to typ nauczycielki, która "nigdy nie chorowała", wiecie co mam na myśli), skrzyknęliśmy się i odwiedziliśmy ją całą klasą. Była tak wzruszona, że nie wiedziała co powiedzieć. "Może nam pani zrobić lekcję biologii" - zaproponowaliśmy :)
Udało mi się po 31 latach spotkać z dwiema koleżankami i kolegą. To był typowy spontan - skrzyknęliśmy się dzięki nowoczesnym technologiom - bo dzięki nim nieustannie jesteśmy w kontakcie. Jesteśmy starsi, życie nas doświadczyło, nasze dzieci w większości już przekroczyły wiek, kiedy my sami byliśmy w ostatniej klasie podstawówki. Ale ... my wciąż jesteśmy tą samą 8A. Porozsiewaną po Polsce i świecie, ale niezmienioną, zgraną 8A. I taką już zostaniemy.
Dorotko, to co napisalaś łapie za serce i przywołuje ogrom pięknych wspomnień. Wspaniale jest być częścią czyjegoś życie w pozytywnym znaczeniu :-) Bardzo Ci dziękuję i liczę, że będzie więcej takich spotkań. Pozdrawiam <3
OdpowiedzUsuń