piątek, 30 grudnia 2022

Czego mnie nauczył rok 2022



To nie był dobry rok.

Pod każdym względem zaskakiwał. 

Rok Inanny.

Nie o to chodzi, że nie lubię zmian. Lubię. O ile jestem na nie gotowa. O ile mam czas, żeby przyjrzeć im się wcześniej z bliska, zanim wygonią mnie z mojej bezpiecznie uwitej strefy komfortu. 

Bardzo miły był styczeń, po pełnym uniesień początku roku dziarsko i z przytupem na urlopie w Krakowie. Wkrótce okazało się, że wreszcie spełnia się jedno z najważniejszych życzeń od lat - sąd zdecydował, że sprawa wystarczająco długo uleżała się na półce, umościła w teczce, a ponieważ pandemia wygasa, wreszcie można sprawdzić, dlaczego powódka po blisko 20 latach małżeństwa złożyła pozew i jest zdecydowana zakończyć nieodwołalnie związek. Tryby sprawiedliwości działają, chociaż z pewnością nierychliwie. Uroku stycznia dopełniło spotkanie z przyjacielem sprzed lat, pierwsze od trzech dekad. To niebywałe, móc uścisnąć się jakby minęły nie całe długie lata, a jedynie parę długich miesięcy. 

Luty przyniósł wojnę. Nie wiem czy przed 24 dniem drugiego miesiąca tego roku byłabym w stanie wyobrazić sobie wojnę między cywilizowanymi (jak mi się wydawało) państwami w Europie i to w dodatku tuż za granicą. Szok i niedowierzanie przemieszane z trwogą opanowały mnie na kilka dobrych tygodni, powolutku ustępując miejsca najgłębszej empatii i współczuciu sąsiadom ze wschodu. Jakby tego było mało, Najstarszy z progenitury, postanowił nie przyznawać się do rodzicielki, z powodów wciąż nieznanych.

Marzec powiedział "sprawdzam" mojej znajomości języka ukraińskiego (biernej, z czynną się nie porywam), ponieważ w placówkach, w których uczę, pojawiło się mnóstwo ukraińskich dzieci. Język ukraiński wybrzmiewał charakterystycznie od wczesnych godzin rannych za oknami na Nowej Pradze,  w komunikacji miejskiej, w zasadzie wszędzie. Stał się drugim najczęściej używanym językiem w Warszawie. Pamiętam panikę, która ogaraniała mnie każdego dnia, kiedy pojawiały się w przedszkolach nowe dzieci, z którymi starałam się nawiązać kontakt wszelkimi dostępnymi mi sposobami, żeby pokazać im, że są ważne, że mimo bariery językowej, tutaj jest ich tymczasowy, ale prawdziwy dom.

Kwiecień to miesiąc zmagań zawodowych, przeprowadzkowych (pisklę opuszczało gniazdo) oraz sądowych (stresuje mnie kompletowanie dokumentów). A ponieważ stan epidemii ustąpił miejsca wojnie na wschodzie, najmłodsze i nieco starsze pokolenia rzuciły się w wir odwiedzin rodzinnych, nagle, ku zaskoczeniu nie tylko mnie samej, ale i wszystkich wokół, zostałam sama w wielkosobotni poranek. Nie to, żebym narzekała, jednak coś mnie tknęło. Była taka sumeryjska bogini Inanna, która rozdając wszystko co miała, stanęła w końcu naga u celu swojej podróży. W chwilę po tym, kiedy pomyślałam, że prawie eksmałżonek przedstawił mnie chyba proroczo na jednym ze swoich obrazów jako usobienie tego najważniejszego w kulturze Mezopotamii bóstwa, jedno z moich dzieci zadzwoniło i zapytało nieśmiało "Mamuś, przyjdziesz do nas jutro na wielkanocne śniadanko? Ze śniadankiem?".  Zmiękło serce wojowniczej Inanny, zagnała demony, gdzie ich miejsce, zakręciła się w opustoszałej kuchni. I w ten sposób, uzbrojona w autentyczny babciowy wózeczek zapakowany po brzegi wiktuałami, spędziłam pierwszą Wielkanoc młodych, powolutku i nieśmiało budujących nową rzeczywistość.

Maj miał przynieść tylko dobre wieści. Zdaną maturę Mi, która nie mogła się odbyć rok temu z przyczyn, o których jeszcze nie potrafię spokojnie mówić. Zdany dobrze egzamin ósmoklasisty, aby udało się dostać do liceum, które wybrał. Nie obyło się bez przygód. Ale finał triumfujący. Maj przyniósł też sukcesy ogrodnicze w postaci pierwszych dorodnych rzodkiewek balkonowych uprawianych z pasją i sprzeciwem wobec wojny.

Czerwiec rozpoczął się spacerem z okazji Dnia Dziecka po Parku Bródnowskim. Pamiętnym spacerem pośród tłumów rodziców z progeniturą poniżej wieku szkolnego, kóry uświadomił mojej najmłodszej latorośli, że wychowanie dzieci to nie jest jednak prosta rzecz. "Wiesz, mamo, ja to jednak ciebie i tatę podziwiam, że wytrzymaliście z nami. Ja bym nie wytrzymał, jak tak patrzę na te wrzeszczące maluchy". Powinno mnie poruszyć, prawda? 

Lipiec, który wyjątkowo w tym roku przyniósł Mamieszóstki aż trzy tygodnie urlopu (w przedszkolach nauczyciele nie mają wakacji), miał odznaczyć się udanym rodzinnym wyjazdem w bliskie sercu miejsca, przyniósł bunt nastolatka, awanturę oraz frustrację. Wszystko poszło źle. I jeszcze odszedł za tęczowy most, Obi, pies z Jasnej Strony Mocy.

Sierpień w trybie natychmiastowym poskutkował wizytą w poradni psychologicznej. Obawy, że Najmłodszy powinien być traktowany w sposób specyficzny zostały rozwiane przez terapeutkę. "Nie Asperger, na pewno nie".

Wrzesień i fiasko w sądzie. Nagle okazuje się, że jeśli umiesz liczyć, licz na siebie. Co też zrobiłam.W październiku. 

Dziesiąty miesiąc był miesiącem porażki, depresji, terapii i poczucia przegranej na wszystkich frontach. Nawet drobiowe żarty bawiły mniej. Kaczorze skrzydełka starały się ukoić skołatane nerwy Mamy Gęsi wszelkimi sposobami. Po raz nie wiem który, doceniam obecność absolutnie wyrozumiałej bratniej duszy, która wysłucha, usłuży ramieniem, rękawem lub nawet kartonem chusteczek by otrzeć hektolitry łez złości, smutku i beznadziei. I zbierze zwłoki, ułoży wygodnie, przykryje kocykiem, wierząc święcie, że zmartwychwstaną. Zmartwychwstały.  Jak miecz Damoklesa wisiał jednakże nad gęsią głową obowiązek zgłoszenia do sądu świadka, który znał na tyle życie rodziny, że mógłby zeznawać "na okoliczność sytuacji małoletniego". Nagle, bez ostrzeżenia dotarło do mnie, że z tą Inanną to wcale nie przesada. Nie tylko 20 lat małżeństwa, ale nawet kilka następnych minęło mi na budowaniu relacji rodzinnych z takim zaangażowaniem, że nie posiadam żadnych przyjaciółek, które bywałyby u mnie w domu i mogłyby zeznać, że w stosunku do małoletniego staram się być rodzicem, matką, koleżanką, nauczycielką, kumpelką, wychowawczynią, policjantką, psychoterapeutką, kijem i marchewką, rybą i wędką, wzorem i antywzorem, ale wydaje się, że na darmo, ponieważ można to wszystko o kant dupy potłuc. Jestem człowiekiem konkretnym, zadaniowym, jeśli mi się coś pali - ratuję, jeśli mi się coś wali, naprawiam. Nie chodzę po kominkach wypłakiwać się w ramię komukolwiek, ponieważ nie mam czasu. Psycholog zaproponował, żebym przynajmniej jeden dzień w tygodniu poświęciła sobie. Tylko sobie. No taaak. Tylko spokój może mnie uratować. Wyjeździłam kilkometry na rolkach. Może i coś było na rzeczy. Albowiem.

W listopadzie postanowiłam cieszyć się życiem. Nie co roku kończy się 52 lata. Na tę okoliczność, nabyłam flaszkę wina, z którą zamierzałam po skonfrontowaniu się z popracową rzeczywistością, udać się do mojej ulubionej fotografki, która swoje studio przeniosła rok temu ze Szmulek na Nową Pragę i uczcić szczęśliwe odwrócenie cyferek (mając 25 lat nie byłam tą samą osobą co dziś, a dziś, mimo wszystko, nie chciałabym się zamienić). Plany moje pokrzyżowała jednak impreza-niespodzianka, przygotowana przez latorośle. Miód na serce, łezki wzruszenia, demony Inany wygnane precz. Ale planu "dorosłej" imprezy urodzinowej nie porzuciłam. Kilka dni później z flaszką czerwonego wytrawnego zapowiedziałam się w Klitce. Oprócz gospodyni, w przybytku artystycznego malowania światłem, pojawiła się tego dnia jeszcze jedna trzeźwo myśląca i bliska memu sercu artystka, co poskutkowało rozmowami konkretnymi, inspirującymi i przynoszącymi uczciwe rozwiązania. Szekspir nie doceniał trzech wiedźm, ale już Pratchett sugerował, że taki sojusz w dobrej wierze, przynieść może przywrócenie porządku. I w ten sposób w rocznicę nieudanego małżeństwa pojawiło się światełko nadziei skutecznego rozwodu. Mimo przetrąconego prawego gęsiego skrzydełka (ponieważ nadgarstek odmowił mi posłuszeństwa i jak każda babcia w wieku okołoemerytalnym mam coś, co boli i przypomina, że szósta dekada w toku oznacza rzucanie wyzwań grawitacji od poranka do zachodu) listopad okazał się miesiącem sukcesu.

Krakowską podróżą rok zaczęty miał zakończyć się równie miłą grudniową wyprawą do królewskiego miasta. Ostatnia wycieczka zaplanowana była na dzień, kiedy po dłuższej przerwie Najmłodszy miał kolejne spotkanie z panią psycholog. Miałam wrażenie, że udało nam się od sierpnia wypracować system wspierania rozwoju młodego człowieka. Co mogło nie zagrać? To było naprawdę mistrzostwo planowania. Ale. Poza jednym dniem w tygoniu dla siebie, który pozwalał zwalczyć demony uwolnione wraz z sumeryjską boginią, wciąż zostawiałam po kawałku siebie, swoich szat i biżuterii przy każdej z bram. Poranek na pokrytym śniegiem Wawelu przerwał telefon z poradni. Pół godziny później siedziałam w pociągu do Warszawy. Oszczędzę szczegółów. Po niecałych 2 tygodniach młody wypisany ze szpitala z A w epikryzie - na dwa dni przed Wigilią. Intuicja mnie nie myliła, ale tych  kilka miesięcy, które minęły bezpowrotnie nic nam nie przywróci. Po 2 latach odbijania się od drzwi do drzwi poradni i gabinetów psychologicznych, mam przed sobą czarno na białym: "zdiagonozowano u chłopca zespół Aspergera".  30 grudnia Najmłodszy skończył 15 lat.

 Wolałabym wiedzieć to 7 lat temu, kiedy chodził do szkoły podstawowej. Kiedy był w klasie integracyjnej. Kiedy z trudem przychodziło mu nawiązywanie relacji. Kiedy widziałam, że bywa, iż fiksuje się na czymś i nie interesują go inne tematy poza tym, który właśnie go zaintrygował. Chciałabym wiedzieć o tym 3 lata temu, kiedy zdecydowałam, że może lepiej będzie zostawić go na drugi rok w tej samej klasie, ponieważ sugerowano, że nie jest dojrzały emocjonalnie. Kiedy rzucał się w oczy jego brak empatii. Kiedy zachowywał w pamięci zupełnie inny obraz wydarzeń.

Jutro, w nowym roku, 2023, wstanę znowu ze swym strachem. Ale z oswajaną od lat literą A chyba jednak z trochę mniejszym. Inanna nie jest bezbronna. Już nie. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz