niedziela, 10 grudnia 2017
Feminizm zaczyna się, gdy trzeba wnieść lodówkę na czwarte piętro
To dojrzewało we mnie przez kilka miesięcy. Kilka trudnych miesięcy odwyku od mojego dawnego życia, w czasie których szukałam odpowiedzi na pytanie jak myślą mężczyźni. Na początku chciałam zrozumieć, co robiłam źle... A potem przestałam szukać w sobie winy, tylko zrozumienia. Otoczyłam się męskocentryczną literaturą, oni - panowie at large. Jak widzą siebie. Jak widzą kobiety. Jak widzą to, co zachodzi na styku tych dwóch światów. Wisienką na torcie stały się rozmowy Wojciecha Eichelbergera i Tomasza Jastruna zebrane w zgrabną publikację "Męskie pół świata". Już prawie zaczynałam rozumieć, delektując się w ciepłe wieczory dialogami psychoterapeuty z poetą, gdy nagle ubóstwiany przeze mnie pan Wojciech w jednej ze swoich wypowiedzi na bieżąco odarł z subtelności całą feministyczną inicjatywę, która właśnie zbiera żniwo w naszym kraju. Naturalnie, byłam wściekła. Nie na niego. Tylko za tę profanację autorytetów. Nawet nie mam ochoty doczytać książki do końca. Jeszcze nie. Potrzebuję dystansu.
Kiedyś byliśmy wychowywani inaczej. Nie mówię, że dobrze. Nie mówię, że źle. Wszędzie, gdzie wpojony został wzajemny szacunek mężczyzny do kobiety, a kobiety do mężczyzny, przynosiło to dobry skutek. Wszędzie, gdy następowało przegięcie - w jedną czy drugą stronę, następował konflikt interesów. Patriarchalne społeczeństwo? Owszem, to fakt - żyję w nim. Radzę sobie z nim, ponieważ niezależnie od płci wyposażeni jesteśmy w wiele cech, które dają nam szansę na przeżycie. I na współżycie. Współistnienie.
Nie każda kobieta lubi osiągać cokolwiek trzepocząc rzęsami czy prezentując biust oraz pośladki - niektóre tego po prostu nie lubią. Nawet w świecie, gdzie wy ustalicie zasady, walka toczy się na merytoryczne argumenty. Pewnej siebie kobiety uwagi na temat jej wyglądu nie zbiją z tropu, ponieważ nie w wyglądzie widzi swoje mocne strony. Na komplement odpowie komplementem. Na kpinę - kpiną. Kobieta, która jest świadoma swojej siły nie zwołuje sabatu czarownic.
Kobieta, której wpojono, że kobiety i mężczyźni są równi, choć nie są jednakowi, na seksistyczną uwagę potrafi odpowiedzieć takąż (gdy rozmówca nie czuje, że wchodzi na grzązki teren) lub zwrócić interlokutorowi (temu o wyższej wrażliwości) uwagę, że rozmawia z damą. Trudniej sytuacja wygląda z mężczyzną-hydraulikiem (przepraszam wszystkich kulturalnych hydraulików, ponieważ wierzę, że istnieją, choć jeszcze nie miałam przyjemności...), który z góry zakłada, że baba się nie zna i co mu tu będzie gadać, ale w większości przypadków i tu można osiągnąć kompromis, choć łatwo nie będzie. Ale możecie wierzyć mi lub nie, czasami gdy słucham wypowiedzi niektórych pań (i nie, nie chodzi mi tu o posłankę K.P.) jest mi po prostu przykro, że "hydraulikom" rośnie bardzo twarda żeńska konkurencja.
Ta machina już ruszyła. Trzeba już przedefiniować wiele spraw i wiele pojęć. Zarzucamy wam seksizm, ponieważ kiedyś nie potrafiłyśmy się przed nim bronić. Teraz umiemy.
Z pewnością wpływ na to miały lata poniżania kobiet i gorszego ich traktowania. Wieloletnie krzywdy, a chore, cierpiętnicze znoszenie upokorzeń znalazło ujście w fanatycznej agresji. Z bólem przyznaję, że jest ona uzasadniona. Tytuł tej notki, to moja teoria powstawania wszelkich feministycznych ruchów. Ktoś kiedyś prześmiewczo użył do zdefiniowania feminizmu żartu o lodówce. Ten pomysł rzeczywiście jest dobry - mówi o tym, kiedy ZACZYNA się feminizm. Kobieta potrafi sama zrobić bardzo wiele. Fakt, że nie dysponuje tężyzną fizyczną nie powoduje, że problem lodówki, którą trzeba wnieść na czwarte piętro stanowi przeszkodę nie do pokonania. Kobieta, której potrzebna jest lodówka po prostu dzwoni po ekipę, która sprzęt wniesie, ewentualnie skrzykuje kilka koleżanek i wnoszą tę lodówkę, a potem raczą się razem Prosecco nierzadko narzekając sobie na mężczyzn. Pomysł z lodówką jest bardzo nośny. Nakreśla w szkicowej formie patriarchalny sposób postrzegania rzeczywistości: "JA jestem silny, nie poradzisz sobie beze mnie." Nic bardziej mylącego. Kobiety zbiorą się w grupę i zjednoczą siły, a wtedy sobie z nimi nie poradzicie.
- Sama to zrób, jak jesteś taka mądra.
- Co ty w ogóle robisz? Nic nie robisz, siedzisz w domu.
Taka siła napędzana żalem jest jak rozpędzony czołg, który rozjeżdża wszystko co napotka na drodze.
Bywamy wielozadaniowe, bardziej odporne na stres, bardziej spostrzegawcze. Oczywiście - nie wszystkie i nie zawsze, to kwestia genów i wychowania. Ale szanujemy was za to, że jesteście inni. Nie gorsi, nie lepsi, ale po prostu inaczej postrzegacie to, co nas otacza. Wybieramy was do wspólnego życia, ponieważ wierzymy, że będziemy mieć w was wsparcie i same też chcemy wam to wsparcie dać.
Chciałabym znaleźć się w rzeczywistości, gdy już wykrzyczawszy mężczyznom w twarz, że nie mieli racji, zaczniemy budować pozytywne relacje. Oni też się uczą. Przynajmniej niektórzy. Uczą się od nas ciepła i woli walki. Uczą się poczucia bezpieczeństwa i potrzeby ochrony tego, co najważniejsze. A przede wszystkim, uczymy się wzajemnie od siebie rozmowy. O tym co sprawia nam przykrość. O tym, co buduje. O tym, czego pragniemy razem.
Dlatego - wybaczcie mi, że stoję z boku. Na mnie nie działa psychologia tłumu. Nie godzę się na wiele rzeczy, ale wiem jak działa polityka, skrzykiwanie się w obronie poglądów, racji, stanowisk. Kampania ruszyła ostro, a dla mnie to pora najwyższa by wycofać się do swojej niszy.
piątek, 1 grudnia 2017
Ona, kwiat agawy, dwie pigułki oraz łzy
Początek był gdzie indziej i kiedy indziej.
Jeszcze nie ostygły wspomnienia wspólnie przeżytych dobrych chwil, gdy świat zapadał się coraz bardziej. Ten codzienny. Pukanie do zamkniętych drzwi. Rezygnacja. Gorzkie łzy spływające w samotności, gdy starsze dzieci w szkole, przedszkolu, a najmłodsze spało niczym nie zmąconym snem. Postanowiła, że zostanie z tym sama, przecież silna jest. 11 lat temu nie wierzyła, że cokolwiek może ją złamać. A wszędzie wokół byli otwarci na pomoc - najbliżsi i najdalsi. U rodziców przytulny pokój i ogród w mieście niedaleko. Siostra i brat, którzy zawsze blisko, choć daleko. Gest przyjaźni od innej mamy piątki, która opowiedziała kawałek swojego życia, otarła te głupie, wrażliwe łzy. Przyjaciółka z liceum - zawsze blisko o jeden list czy email. Wernisaż - i zaskoczenie - ich, że gdzieś się to między kuchnią, łóżeczkami i lekcjami dzieci maluje i tworzy, a jej, że chcą jej prace widzieć i kupić - ten jej zamknięty, wypłakany świat. Nieznajomy sąsiad pomógł otworzyć drzwi od klatki schodowej i wtaszczyć wózek z dzieckiem na piąte piętro bez windy. To był ostatni raz, gdy płakała żywymi łzami, myśląc że nie tak to miało być.
Gdziekolwiek nie poszła, grała jedyną rolę, jaką znała - "Damy radę" - jej uśmiech i słowa często wywoływały skutki, o jakich nie śmiała marzyć - "Captain, my captain..." , a to dawało jej siłę. Kto nie chciał być jak John Keating, charyzmatyczny nauczyciel grany przez Robina Williamsa w "Stowarzyszeniu Umarłych Poetów"! Dopiero po śmierci aktora zrozumiała, że ten złudny uśmiech, który porywał ludzi jest niczym kwiat agawy, która kwitnie tylko raz w życiu, a potem umiera.
Do wyboru zawsze były dwie pigułki: niebieska - pozorów siły i zapomnienia oraz czerwona - prawdy, która mogła być miażdżąca. Jak w "Matrixie". Patrzyła na nie i każda wydawała się dobra. Niebieska pozwalała oderwać się od codzienności, rozmawiać o interesach, kończyć szkołę i zachować dystans. Czerwona zmuszała do zanurzenia się w mroczny świat otaczającej ją rzeczywistości, nazwania uczuć zarówno pozytywnych i negatywnych, zmierzenia się z tym, od czego była zależna. Tak długo jak mogła patrzyła na każdą z nich, bo przecież nie musiała zażywać jeszcze żadnej. Jeszcze nie teraz. I tak udało się jeszcze przez prawie 4 lata.
Sądziła, że nowe mieszkanie to nowy etap, który sprawi, że życie stanie się łatwiejsze, bo to przecież pierwszy krok do spełnienia się ich wspólnych marzeń. Urządzanie przytulnego gniazdka stało się substytutem niebieskiej pigułki. Jasny podział obowiązków między dwoje. Może nie był zbyt uczciwy, ale nie narzekała. Jej czas wypełniony po brzegi, bez szans na kontakty towarzyskie. Jego nie było w domu coraz częściej. Aż w końcu nadszedł ten dzień, kiedy zawiedli oboje. Długa i bolesna rekonwalescencja córki pozostawiła wyraźną, nie dającą o sobie zapomnieć bliznę. Wtedy nauczyła się płakać bez łez.
Jego codzienne krzyki od progu zwiastujące triumfalny powrót z pracy w oparach absurdu i procentów. Jej wczucie się w kosmos ludzkich krzywd, żeby dodać sobie nadziei, że inni mają gorzej. Tonący Titanic. Tulipan, w koronie którego nie potrafiła namalować czule objętej pary. Chwile z dziećmi przetykane smutkiem, że już nigdy nie będzie jak dawniej. Tylko w rysach twarzy dzieci zachowała się wspólnota - te nienazwane, uchwycone gdzieś kiedyś spojrzenia takie same jak u niego, głos, gesty czy kolor oczu. Przypominały, moblizowały do walki o to, co zostało. Z dokładnością chirurga wyodrębniła tkankę, która była rakiem. To była połowa jej samej. Chwilami zapominała oddychać.
Rozstania, powroty, terapie. Jego grono znajomych, które wyrokowało o tym, co w jej życiu jest właściwe, a co nie. Jej podróże i nowe studia, które sprawiały, że uśmiech wracał na twarz, nie ten bolesny, ostatni uśmiech agawy, ale taki spontaniczny i z głębi serca z nadzieją na kolejne. Gdyby nie wsparcie mamy, siostry, brata nie oglądałaby najdoskonalszego widoku na ziemi: tej jasnej smugi światła między czerwonym pasem tuż powyżej globu a niebieskim pasem nieba. Czerwona pigułka daje zozumienie, niebieska daje dystans.
Odtrącanie przygotowanych przez nią potraw. Uciekanie od rozmów przy stole i narzucanie sztywnej atmosfery, którą dyrygował Pan Nieomylny. Zakaz śmiechu w domu. Nakaz szacunku. Bombka z jego imieniem, której nie powiesiła na choince. Wycinka lasu, jedynego miejsca, gdzie jeździli razem od kiedy stali się rodziną. Czerwona pigułka była w zasięgu ręki.
Powtarzające się ataki agresji, gdy dorastające dzieci śmiały wyrazić własne zdanie. Kiedy stawała na drodze między nim a dziećmi, stawała się przeszkodą, którą łatwo przewrócić. Wcale nie raz i nie dwa. Odnaleziony numer telefonu, pod który bała się zadzwonić. Niebieska pigułka była tuż tuż. Prawie sięgnęła po nią w fundacji. Sarnia grupa wsparcia pomogła w nazwaniu wszystkiego, czemu bała się nadać imię, co wypierała i od czego uciekała. Rozmowa z policjantem. Jak to jest, że on może słuchać i pomagać, a sam ma swoją rodzinę? Niebieska pigułka. Albo czerwona. Niebieska karta. Albo nie. Dobrze, że ten policjant tam był mężczyzną, a nie kobietą. Spróbowała popatrzeć z zupełnie innej strony. Przez chwilę zobaczyła w nim jego. Zawahała się w ostatniej chwili. Wzięła czerwoną.
W końcu przestała oddychać. Jej ostatnia myśl była o dzieciach, nikim więcej. Widziała w lustrze swoje znikające odbicie, które rozlało się w banieczki jak na obrazach Gena. Dzieci reanimowały ją do przyjazdu karetki. Obudziła się na OIOMie. Pielęgniarz mówił do niej po imieniu. Tak ciepło, że chciało się żyć. Wyjaśnił, czemu jest taka jak ją bóg stworzył. Pytał o różne rzeczy, nie wiem po co, pamiętała dobrze, że pojutrze urodziny jednego z synów. Wytłumaczył, skąd ta rurka, na czym polega wkłucie centralne (do prawego przedsionka) i że musi boleć. Lekarzowi, który je zakładał powiedziała, że nigdy żaden mężczyzna tak głęboko nie dotarł do jej serca. Całkiem możliwe, że dlatego zdecydował szybko, że przeniosą ją na oddział pulmonologiczny.
Nikt nie wierzył, że miała 46 lat, bo w tym wielkim elektrycznie regulowanym łóżku z monitorami wyglądała jak dziewczynka. Lekarz przychodził bardzo rano. Był rzeczowy, konkretny. Sporo pytał, bardzo słuchał. Nie wahała się opowiedzieć swojego życia. W wielkim, bezuczuciowym, nieoceniającym skrócie. Tamtego życia. Najpierw powiedział, że Prozac. A potem wspierał. Codziennie o piątej rano. 23 sierpnia otworzyła laptop i zapisała nowy plan życia. Dwa łóżka obok cicho umierał pacjent. Kilka dzielnic dalej syn zdawał poprawkę z matematyki. Z internetowej prasówki dowiedziała się, że zmarł Geno. Telefon grzał się od ciepłych rozmów z rodziną i niebieskiego Facebooka gdzie dziesiątki znajomych i przyjaciół pytało o zdrowie. Odwiedziny dzieci i przyjaciół czyniły cuda. Lekarz przy wypisie orzekł, że Prozac jest niepotrzebny. Czerwona pigułka działała.
"Katechetyczna budowa ciała" - przeczytała między innymi w epikryzie i zaśmiała się leciutko. Jeszcze nie miała siły, żeby z tym walczyć, ale wiedziała, że niedługo zacznie. Pierwszy obiad z dziećmi. Pierogarnia. Wystawa w Muzeum Narodowym. Lody. Na rekonstrukcję walk powstańczych o PWPW przywdziała ulubioną kieckę w niebieskie kwiatki i czarne szpilki. I poszła z najstarszym synem. Pierwsze spotkanie ze znajomymi. Tydzień później poszła się spotkać z nim pierwszy raz bez obrączki i powiedziała, że chce się rozstać na zawsze. Nie da się całe życie balansować w tej smudze światła miedzy prawdą a iluzją.
Gdzieś tam, w białej przestrzeni światła między czerwoną a niebieską linią zaczęło wschodzić czerwone słońce, a z nim czerwona sukienka, czerwona ziemia Australii i prawdziwe, wilgotne, słone łzy.
środa, 8 listopada 2017
Odnowa
Piszę o momentach, gdy zbliżamy się do takiego etapu w życiu, że nie da się dłużej balansować na krawędzi muru, podziwiając uroki krajobrazów roztaczających się po obu jego stronach. To ten czas, gdy "kości zostały rzucone" i nic już nie będzie takie samo.
Dorastające dzieci (u nas trzecia osiemnastka już wkrótce), ich zmieniające się potrzeby sprawiają, że gdzieś między wrześniem a grudniem, zaplątana w sprawy zawodowe z jednej strony a szkolne młodszej trójki z drugiej łapię się na tym, że właśnie mija trzeci, piąty, dziesiąty rok - i ... gdzie ja jestem? Zdaniem niektórych może powinnam już odcinać kupony zasłużonej starości, pielęgnować wystrój własnej rezydencji, mieć własnego adwokata, górski rower oraz osobne pomieszczenie tylko na buty? Tymczasem bujam się w codzienności, maciupeńkim kroczkami drepcząc z jednej pracy do drugiej, trzeciej czy czwartej, od urzędu do urzędu, walcząc z grzybem na ścianie i wnioskami na 500+ i wcale nie zauważyłabym tego upływu czasu, gdyby nie liczba świeczek na torcie którejkolwiek z moich latorośli lub przez te latorośle pieczołowicie wciśniętych w mój... Aż nagle przychodzi olśnienie, taki grom z nieba, jasność, rozstępujące się Morze Czerwone, płonący krzak - wiecie co mam na myśli - i ... niczym Dmitrij Mendelejew ocknąwszy się z projekcyjnego snu zaczynam w krótkim czasie porządkować cały chaos pierwiastków. No dobrze, może z poziomu innych ludzi wygląda to nieco mniej spektakularnie, ale ja czuję się niczym Skłodowska-Curie, która przerzuciwszy łopatą górę blendy smolistej, wyodrębnia 1 gram soli radu... I nagle zmienia się cały świat!
Tak poczułam się wróciwszy dwa tygodnie temu na kilka dni do miejsc, do ludzi i do wspomnień z czasów, gdy miałam 14 lat: w nasze Karkonosze i Góry Izerskie. Zawsze miałam wrażenie, że tam urodziła się niezależna część mnie. Oddychając powietrzem Sudetów wchłaniałam świat piękna, otwartości i bez granic. Nie wiem jakim cudem przetrwałabym później liceum, a potem jeszcze wiele innych doświadczeń, gdyby nie magia, którą nazywałam "efektem Czerniawy". To nie były tylko uroki miejsc i zjawisk przyrodniczych oraz rześkie górskie powietrze, zapach bukowych liści i wiatru na Śnieżce. To był inny punkt widzenia. Obecność ludzi, którzy patrzyli INACZEJ.
Trudno powiedzieć, na czym polegała ta inność. Czy to góry kształtowały ich charaktery, czy świadomość historycznych zmian, które spowodowały, że zmuszeni do opuszczenia wschodnich rubieży mieli szansę tworzyć dalsze dzieje miejsc na innym, nowym, świeżo "odzyskanym" krańcu Polski? To były czasy, gdy tworzono na siłę nową historię, a oni, ciągnąc nas na górskie wycieczki pokazywali świat zupełnie inny od tego narzucanego ideologią. Przy pięknej pogodzie olśniewały nas widoki, zlewajace się w jedno z opowieściami naszych nauczycieli i wychowawców. Przy gorszej, zupełnie przypadkiem, uczyliśmy się co to fen. Historia polityczna i społeczna mieszały się z naukami przyrodniczymi. Nikt nas nie odpytywywał z tych lekcji w górach. Nikt z nas nie robił notatek. Nie wspomniałam o nich ani słowem w prowadzonym od czasu do czasu pamiętniku, a mimo to wiele z nich zapadło tak głęboko w pamięć, że stały się podstawą pierwszego budowanego samodzielnie światopoglądu.
Jak bardzo głęboko utkwiły te wspomnienia mogłam się przekonać, spotykąc się po 33 latach z moim sanatoryjnym nauczycielem z Czerniawy, Janem Kobiałko. Chwilami miałam wrażenie, że czas się zatrzymał, że gdzieś prosto z mojego dzieciństwa teleportowałam się do innego wymiaru, żeby kontynuować przerwane rozmowy. Tak jakby to było naturalne, czekało cierpliwie - bo przecież wtedy nie poznałam jego żony, zapamiętanej z jego barwnych i pełnych ciepła opowieści.
Dawno temu, na drugim końcu świata, na czerwonej Australijskiej ziemi istniała najstarsza w naszej cywilizacji kultura. W szczątkowej formie, w jakiej przetrwała do dziś wciąż powoduje, że Aborygeni raz do roku porzucają pracę i codzienność i odwiedzają miejsca związane z ich "śnieniem". Odwiedzają je również przed ważnymi decyzjami w swoim życiu. Może to być "śnienie" związane z ich urodzeniem lub symbol ważnego w ich życiu wydarzenia. Idąc tam, przeżywają swoją historię na nowo - może nabierają dystansu, może każda taka wyprawa to powtórzenie cyklu, medytacja i odnowa. Wiem, że dla mnie takim "śnieniem" były dwa blisko siebie leżące miejsca - Karpacz i Czerniawa Zdrój. Kiedy spełniło się największe w moim życiu marzenie o podróży do Australii, gdy spędzałam w przyjaznym otoczeniu bliskich i serdecznych ludzi cudowne chwile, podziwiałam jedyne w swoim rodzaju cuda natury, a moje życie nabierało innego wymiaru, gdzieś błąkała się tylko jedna tęsknota - do tych gór malowanych kilkoma odcieniami błękitu, do widoków ze Śnieżki i z drogi na Śnieżkę... Do słodkawego zapachu bukowych liści i orzeźwiającej woni kosodrzewiny. Aborygeni malowali swoje "śnienia", by ich nie zapomnieć, wiedzieć jak do nich trafić, co wtedy się wydarzyło - takie osobiste drogowskazy, odzwierciedlenie ważnych przeżyć. Gdzieś wewnątrz siebie małymi punkcikami i liniami narysowałam 33 lata temu miejsce, do którego będę wracać. Z najdalszych zakątków ziemi.
Mój nauczyciel z sanatorium w Czerniawie Zdroju - Jan Kobiałko, droga na Śnieżkę i schronisko Samotnia, rok 2017
________________________
*Porównanie do urodzenia może w obecnej chwili nie jest najszczęśliwsze, ale pojawiło się zanim wymyślono 500+ ;-)
niedziela, 8 października 2017
O szczęściu
Ludzie marzą o różnych rzeczach, skrycie lub wylewnie. Jedni mają siłę zawalczyć o swoje marzenia, inni poddają się biegowi wydarzeń, czekając wyłącznie na to, co przyniesie im los. Zdarza się, że nie zdajemy sobie sprawy z tego, o czym marzymy, póki nie zadamy sobie tego pytania na jakimś ważnym etapie życia, kiedy nagle przychodzi moment, w którym stajemy przed koniecznością przedefiniowania swoich priorytetów.
W moim życiu takich chwil było kilka, ale dziś chcę odnieść się do dwóch, które sprawiły, że odkreśliłam grubą krechą wszystko to, co było przed.
Pierwszy moment, który pamiętam miał miejsce, kiedy byłam czternastoletnią dziewczynką, w której świadomości zaczęło rodzić się pojęcie odpowiedzialności. Za siebie, młodsze rodzeństwo, za kolegów i koleżanki, za swoje życie i to, co mogę z nim zrobić. Gdzieś w drugiej połowie czternastego roku życia, w sudeckim klimacie, gdzie mogłam odetchnąć pełną piersią i bez wysiłku pokonywać górskie szlaki, odkryłam dla siebie co może oznaczać pojęcie "żyć pełnią życia".
"Czuję się wspaniale, w pełni sił, zupełnie zdrowa. Zapomniałam tu niemalże o tym, że jestem alergiczką, mam astmę i bardzo podatny na choroby organizm." - notowałam w swoim pamiętniku pełna radości i euforii, po spacerze po Bierutowicach.
Nigdy wcześniej nie byłam świadoma tego, jakie ograniczenia narzuca mi choroba, którą podarował mi los, a werdykt lekarzy niemal nieodwołalnie skazał mnie na życie wymagające dostosowania swoich potrzeb do możliwości oraz stanowczego kontrolowania tych pierwszych. Od dzieciństwa nauczona czego mi nie wolno, wymieniająca jednym tchem listę uczulających mnie alergenów, znająca na pamięć leki, które mnie uczulają, zupełnie nieoczekiwanie znalazłam się w miejscu, gdzie okazało się, że mogę więcej. Mogę dużo więcej. Ta świadomość rosła w miarę pojawiających się na mapie Karkonoszy pieczątek świadczących o "zdobyciu" schronisk "Samotnia" czy "Strzecha Akademicka", po wspinaczce na Pielgrzymy czy Słonecznika, a wreszcie po niemal wbiegnięciu na Śnieżkę w pierwszej trójce. I kiedy na pożegnanie Sudetów odwiedziłam z grupą współkolonistów po raz drugi świątynię Wang, moim największym marzeniem stało się móc powrócić tu znowu. Z taką myślą - ja, gdzieś mająca zabobony i uprzedzenia, z namaszczeniem wrzuciłam do sadzawki przed światynią monetę, w myślach wypowiadając zaklęcie, by się spełniło. I tak samo w drewnianej ławie w kościele ewangelickim, który mieścił się w drewnianym wnętrzu przeniesionej z Norwegii świątyni, wypowiadałam w myślach prośby, których nikt nie mógł usłyszeć poza rzeźbionymi w ścianach wężami i innymi symbolami Wikingów.
To wydarzyło się w sierpniu 1984 r. Kilka tygodni później okazało się, że mogę wyjechać do sanatorium w Czerniawie Zdroju, położonej również w Sudetach, w Górach Izerskich oddzielonych od Karkonoszy Przełęczą Szklarską. Radość mieszała się z niedowierzaniem. Zastanawiałam się, czy to sprawiła moja moneta, czy głowy węży w skandynawskiej świątyni czy jakiś obcy, nienazwany bóg, że spełniło się moje marzenie?
Wyjeżdżałam w Izery z myślą, że całe dwa miesiące będę szczęśliwa i w pełni sił. I nic tego nie zmieni. Nic - ani warunki lokalowe, ani pogoda, ani nie zawsze przyjaźnie nastawione koleżanki czy personel sanatorium. Tylko tam, w Sudetach było to możliwe, bo tylko tam żaden wysiłek nie wiązał się z wystąpieniem duszności. Tylko tam mogłam budzić się rano, zaszywać się gdzieś w samotności i pełną piersią śpiewać (tak, tak, kolonie w Karkonoszach sprawiły, że poznałam możliwości swojego głosu, trenując go na przebojach L. Cohena* śpiewanych... yyy, ćśśś, nie mówcie mojej mamie - na dachu budynku, w którym mieszkaliśmy) ze szczęścia na rozpoczęcie dnia. Z takim nastawieniem nic, co ode mnie zależało, nie mogło pójść źle. Ta myśl, że miałam szczęście, wzmacniała poczucie szczęścia i rzutowała na wszystko, co miało się wydarzyć. Z nieśmiałej, niewiele mówiącej cichej szarej myszki, sennie przyglądającej się toczącemu się życiu w mojej płockiej szkole, nagle przedzieżgnęłam się w głośno wypowiadającą swoje poglądy odważną nastolatkę. Walczącą o sprawiedliwość swoją czy koleżanek. Aktywnie uczestniczącą w lekcjach w maleńkiej czerniawskiej szkole sanatoryjnej, biorącą udział w konkursach krajoznawczych, pełną życia młodą kobietę, która odkrywała swoje możliwości. To tu po raz pierwszy zaczęłam się zastanawiać co będę robić w przyszłości. Co i gdzie. Bo przecież takich miejsc jak Karpacz, Bierutowice, Świeradów i Czerniawa mogło być więcej. Mogły być poza Polską - myślałam sobie stojąc jedną nogą w Polsce, a drugą w Czechosłowacji (wtedy jeszcze Czechy były ze Słowacją połączone) wpatrzona w słupek graniczny i od razu tego samego dnia poprosiłam rodziców w liście o przysłanie mi mojego podręcznika do angielskiego (bo wtedy angielski był tylko na zajęciach dodatkowych, w szkole uczyliśmy się rosyjskiego, a w Czerniawie mogłam sobie powtarzać i próbować własnymi siłami zgłębiać tajniki języka Wyspiarzy). Obudziła się we mnie świadomość konieczności zdobywania wiedzy. Nikt jak moi czerniawscy nauczyciele - polonistka, której nazwiska nie pamiętam i pan Jan Kobiałko - multinauczyciel, z którym mieliśmy fizykę, chemię, a czasami również biologię, a w wolnych chwilach czytywał nam fragmenty książek, w których lekturze się pogrążał, gdy my pisaliśmy kartkówki czy sprawdziany nie sprawił, że powstawały w mojej głowie listy pozycji do przeczytania. Polonistka była odpowiedzialna za moją miłość do Szymborskiej, która zakwitła od przeczytania pierwszego wiersza poetki. Pan Kobiałko natomiast otworzył drogę do poznawania Wańkowicza. A gdzieś pomiędzy tym wszystkim rodziła się we mnie myśl, że MOGĘ WSZYSTKO. Z wyuczoną ostrożnością życiową nie wykluczałam opcji, że po powrocie w rodzinne mazowieckie strony niekoniecznie wszystko będzie tak samo jak w Czerniawie, ale wiedziałam, że na pewno nic nie będzie tak jak było wcześniej. Po dwóch miesiącach wracałam jako ktoś narodzony na nowo.
Ponad rok temu w moim życiu zaszły inne zmiany. Drastyczna rzeczywistość i źle leczona przez lekarkę choroba sprawiły, że mojemu organizmowi zabrakło sił. Gdyby nie akcja ratunkowa dzieci, szybko wezwane pogotowie, pewnie sprawdziłabym osobiście, czy po drugiej stronie życia coś nas jeszcze czeka. Ale dzięki moim latoroślom zostałam tu, gdzie mogę jeszcze z nimi trochę pobyć, popracować w zawodzie, do którego mam powołanie, a na blogu popisać, co wyda mi się warte wspomnienia.
Podsumowywałam w szpitalu swoje życie - to, co udało mi się osiągnąć i to, czego jeszcze nie. Tych "jeszcze nie" było wiele. Bardzo wiele. Pozbawiona złudzeń, twardo trzymająca się realiów, a jednocześnie wciąż słaba fizycznie i ledwo trzymająca się na nogach, zmieniłam swoje priorytety. Dopiero wtedy przestało działać nabyte w Czerniawie MOGĘ WSZYSTKO. Nie, nie tak. Zmodyfikowałam je do roboczej wersji MOGĘ DUŻO JAK NA SWOJE MOŻLIWOŚCI. A z innymi, MOGĘ WIĘCEJ. Zrozumiałam jak wiele w życiu jest sytuacji niezależnych ode mnie. Jak bardzo potrzebna jest pomoc innych. Jak wiele zawdzięczam innym i nie wiem, czy zdążę oddać...
Wśród moich przemyśleń były myśli o niezrealizowanych marzeniach. O tym, że z tak marną kondycją na zawsze chyba przyjdzie mi pożegnać się z planami o dalekich podróżach, które gdzieś jeszcze w odległym "później, później" tkwiły mi w głowie. I właśnie wtedy odezwał się mój brat z Australii. Brat, który jak mało kto znał moje marzenia i kilka lat temu wysyłając mi pocztówkę z Uluru, z miejsca, o którym czytałam i marzyłam tyle razy, że zliczyć trudno, napisał "Jest dokładnie tak, jak mi opowiadałaś, mam nadzieję, że kiedyś będziesz mogła sama to zobaczyć". Rozmowa z bratem mnie zelektryzowała. On i cała rodzina postanowili pomóc mi spełnić marzenie o podróży życia. Wtedy, w tym czasie, gdy nie wiedziałam czy i co będę mogła jeszcze zrobić w życiu. Kiedy kilkudniowy pobyt na OIOMie zmienił moje podejście do wszystkiego.
O samej wyprawie w tym wpisie się nie dowiecie. Zaczęłam pisać go w czerwcu i dopiero jesienią poczułam się na siłach, by go dokończyć. Jednak chwila, w której dotknęłam dłonią gorącej australijskiej ziemi była porównywalna z momentem, kiedy powtórnie znalazłam sie w Sudetach. Kuzyn patrzył zdziwiony, a ja wyjaśniłam spokojnie: "Chciałam zrobić to od chwili, gdy wysiadłam z samolotu, ale wtedy zbyt się krępowałam". Gorąca, niemal pulsująca ciepłem ziemia Aborygenów wlewała we mnie nowe życie. Kiedy podniosłam głowę, moim oczom ukazał się drewniany słupek, na którym wyryto ostrzeżenie przed wężami. Wężami?! Cóż, zupełnie nieoczenikwanie węże w moim życiu okazały sprawcami wielu szczęśliwych chwil.
W okolicach Bożego Narodzenia, z Australii składając życzenia najbliższym mi ludziom, pomyślałam że najwyższa pora odważyć się powrócić tam, gdzie wszystko się zaczęło, by te dwa magiczne miejsca w moim życiu spiąć klamrą, wyrazić wdzięczność wszystkim, którzy się do tego przyczynili. Żeby do tego dojrzeć, przyszło mi dojść prawie do końca życia i prawie na koniec świata.
Sprawcą specyficznego nastroju mojego wpisu jest fakt, że tym roku spotkam się w Świeradowie z panem Kobiałko, z którym od niedawna, ale stale, internet pozwala mi utrzymywać kontakt. Już za parę dni, za dni parę...
______
* A tak dokładnie, to słyszaną wtedy często "Dance me to the end of love", przy której męczyłam się probując dostosować tonację do swojego koślawego sopranu, ale przede wszystkim tę: "Hallelujah". Ponieważ miała w sobie i moc, i ten nastrój, i ... dach. Dziś podobną siłę i moc ma "Hallelujah" w wykonaniu zespołu Pentatonix
sobota, 23 września 2017
Każdy ma robala
U jednych jest większy, u innych mniejszy. Może być ukryty i nagle ujawnić się w najmniej oczekiwanych okolicznościach.
Mój jest spory. Jak ten znaleziony w Yulara, w samym środku upalnej Australii.
Podróż na Antypody była największym marzeniem od czasów nastoletnich, marzeniem skrywanym, tęsknotą, którą znali tylko nieliczni. I gdyby ci nieliczni, pewnie nigdy by do niej nie doszło.
Przez wiele lat opowiadałam o tym co wyczytałam, przemyślałam, wyobrażałam sobie. Dzieliłam się bez cenzury. Wylewnie, naturalnie, bez ograniczeń. O Australii i nie tylko. Zrealizowane marzenie wiele we mnie zmieniło. Przede wszystkim - znalezienie się tak daleko geograficznie (bo fizycznie nieco bliżej - najkrótsza droga przez środek Ziemii), a zarazem na samym szczycie pragnień, zmieniło moją perspektywę spojrzenia na całe życie.
Nie jestem pewna jak mój blog ten, ale również ten wcześniejszy był odbierany przez czytelników. Wylewnie opisywał zdarzenia i przemyślenia - nawet najbardziej osobiste. W internetowej przestrzeni znalazłam lukę, która samoistnie wypełniała się autentycznymi fragmentami życia, bezpośrednio i bezkrytycznie. Każdy ma robala, który go gryzie. Mojego pokazywałam jak w szklance - osaczonego, wyjętego ze środowiska naturalnego, gołego i bezbronnego.
Robal w środowisku naturalnym nie jest bezbronny. Wgryza się, żyje, bytuje. Jest elementem każdego dnia, każdej czynności i każdej myśli. Kiedy odseparujemy robala, można mu się przyjrzeć - zbadać jego zjadliwość, ocenić wielkość, możliwości i potencjał życiowy i energetyczny.
Wyjąwszy robala, musiałam przestać pisać na jakiś czas. Wszystko miało jego łapki, pancerzyk i czułki. Źle się z tym czułam. Minęło pół roku nim wróciłam do australijskich wspomnień. Robal wypuszczony z klimatyzowanego pomieszczenia trafił na blisko czterdziestostopniowy upał. Na pewno przeżyje. Znajdzie sobie inny przytulny pokoik.
A ja wracam do pisania. Stay tuned :)