Powolutku, maleńkimi kroczkami świat wokół mnie zmienia się nieodwracalnie. Zarówno ten osobisty, najbliższy, rodzinny, jak i globalnie ujęty.
Rok ciężkich doświadczeń sprawił, że zamknęłam się. Nie w sobie, ale w kręgu najbliższych. Zaczęły liczyć się inne rzeczy, inne sprawy, budowanie więzi, tkanie kolorowymi nićmi wokół osnowy, która przetrwała. Tkanina bardzo się postrzępiła i nigdy nie odzyska pierwotnego zamierzonego wyglądu. Ale to mało istotny szczegół.
Mieszkam przy ulicy, która w pewnej części zachowała swój pierwotny charakter sprzed 100 lat. Od dwunastu lat byłam i jestem świadkiem jej zmian, które następują powoli, ale bardzo skutecznie. Bronię tej architektury, jej autentyczności, wierności odtworzenia przy renowacji, ponieważ tak zostałam ukształtowana, takie wartości nauczyłam się cenić. Ale czasami gdzieś w lukach w dawnej architektonicznej tkance, wywołanych nieodwracalnymi zmianami, pojawiają się współczesne budynki, które trudno mi zaakceptować, ponieważ nie pasują do obrazu, który znam na pamięć. Tu katastrofa budowlana, tam pożar, gdzie indziej odtwarzanie od podstaw tego, co trzeba było rozebrać. Jak w życiu.
Moją ulicą spaceruja ukraińskie rodziny. Budują od podstaw to, co zabrała im nieodwracalna historia.
Moje dzieci wyfruwają z gniazda.
Mieszkanie przestaje spełniać dawną funkcję.
Zaczynamy mieć inne potrzeby - jedne większe, inne mniejsze.
Rodzina zaczyna się zmieniać, rozkrzewiać, wypuszczać nowe gałązki.
A jednak, z czasem, zaczynam akceptować tę nową architekturę. Może dlatego, że nie mam wyboru. A może dlatego, że zaczynam widzieć dobre strony tego, co się dzieje.