poniedziałek, 30 września 2019

Morskie Oko


Nie po raz pierwszy zdarzyło mi się błąkać we śnie po mieście, które znam i odkrywać miejsca, których nigdy nie było. Przebiegając ścieżkami, które dobrze znam, nagle trafić na buynek, którego projekcja powstała tylko w mojej wyobraźni na potrzeby snu. Zgadza się czas, pogoda, pora roku, miejsce, najczęściej osoby też - tylko nagle jednym, nieprzewidzianym krokiem przechodzę do rzeczywistości, której nie ma.

Kiedyś byłam tu (Inny świat)

Zabawne, że 5 lat temu śniłam o miejscu, które dziś dopiero się buduje: wypasione zamknięte osiedle, dosłownie rzut beretem od kamienicy, w której mieszkam. Z zaskoczeniem stwierdziłam, że wiele elementów z tego snu dziś istnieje naprawdę - jak choćby nowoczesne budynki - na Szwedzkiej lub na Czynszowej czy niezwykły człowiek, który wysiadł z samochodu przy ulicy Targowej i pytał, czy mnie podwieźć. Pamiętam, że wtedy po przebudzeniu byłam bardzo zawiedziona faktem, że miał brodę i okulary - bo wiedziałam, że jeśli ktoś taki istnieje, to chciałabym go spotkać.  Ale jak go rozpoznać, skoro miał na twarzy typowy kamuflaż? Pozostawało tylko jedno - zapamiętać ton jego głosu, ciepło i dobro, które z niego płynęło, gesty, a może tę idealnie dobraną marynarkę?
Powiem tylko, że ton głosu, ciepło, dobro i gesty wystarczyły, żeby go odnaleźć w rzeczywistości. Przy różnych okazjach przypominają mi się fragmenty tamtego snu - jak kilka tygodni temu, gdy przed furtką ukłonił mi się ochroniarz... nigdy go nie widziałam (on mnie na pewno wiele razy, przez szybkę). Dzisiaj skonstatowałam z zaskoczeniem, że jeden z moich synów, który właśnie w tej chwili wrócił z uroczystej inauguracji roku akademickiego, ma pokój urządzony w kolorach, o których śniłam 5 lat temu i jest zafascynowany kulturą orientalną.

Jednak dzisiejszy poranek ścisnął mi serce we śnie, ponieważ w deszczowe popołudnie nagle zniknęło mieszkanie i budynek pod adresem, którego nie ma na Mokotowie.

Wyszliśmy z tatą tylko na chwilę do samochodu, który stał bezpośrednio przy ulicy Spacerowej, gdzie mieszkaliśmy z J. od niedawna. Planowaliśmy coś przynieść - u J. w pokoju wszyscy już siedzieli przy stole, mieliśmy rodzinne spotkanie (tak jak jeszcze nigdy nie było w Warszawie), a okazało się, że czegoś zapomnieliśmy z samochodu. To było parę minut. Na zewnątrz było pochmurno - późne popołudnie w czasie, gdy lato toczy nierówną walkę z jesienią, a przepiękna, soczysta zieleń krzewów, pnączy oraz barwne kwiaty wciąż jeszcze próbują dominować w otoczeniiu, które już wyzłaca się liśćmi brzóz i klonów jesionolistnych. Zachwycona tym widokiem patrzę zdumiona na starą tabliczkę na ogrodzeniu - jest numer 9, a na sąsiedniej posesji spod rdzy przeziera niewyraźnie 13. Budynek, który istniał miedzy nimi w jednej chwili zniknął, jakby go tu nigdy wcześniej nie było. Kierujemy się z tatą do tego pierwszego - wygląda bardzo podobnie jak ten, z którego wyszliśmy. Nawet nie liczę pięter, przeskakuję po 2 stopnie... pod numerem 5 zupełnie nieznane drzwi, mieszkają tu inni ludzie -  ach, przecież to nie ten budynek! Tacie też się nic nie zgadza. Na zewnątrz zatrzymujemy przechodnia.
- Spacerowa 11? Nie ma takiego adresu! 
- Ale jak to nie ma? -wykrzykuję. Przecież przed chwilą stamtąd wyszliśmy...
- No nie ma i nigdy nie było - twierdzi uparcie starszy człowiek.
Tata proponuje, żebyśmy podeszli do głownej ulicy, ja nerwowo wyciągam z kieszeni komórkę z nawigacją... Nie, po co mi nawigacja? Wystarczy zadzwonić. Przewijam listę kontaktów... nie ma J....
Czuję jak łzy same nabiegają mi do oczu. Przypomina mi się inny sen, w którym też byłam w miejscu, którego nie było... Bo może istotnie tego wszystkiego nie ma? Może całe moje szczęście było snem? Może to ostatnie prawie półtora roku to tylko marzenie senne o rzeczywistości, w jakiej chciałabym być?  
Czuję łzy spływające po policzkach, kiedy na wszystkie sposoby próbuje zmusić mój telefon do współpracy - może znajdę w rejestrze połączeń... Ależ... przecież ja ten numer znam prawie na pamięć. Co było na początku? 601... chyba, resztę znam. Wystukuję na ekranie numer wciąż się myląc. W głowie myśl, że nawet jeśli to sen, to nigdy go nie zapomnę, bo każda chwila była na wagę złota i choćby nie wiem co się działo, odnajdę J...
- Telefon ci dzwoni - mówi tata.
Nieznany kontakt. Odbieram...
- No co się z wami dzieje? Pomóc wam?
- Kochanie, nie mogę cię znaleźć... Zniknęło wszystko - budynek, wejście...
- Jak to nie możesz znaleźć? Stoisz przed furtką...

Otwieram oczy. J. śpi obok. Wtulam się w jego ramię wycierając resztki łez w rękaw. Sięgam ręką pod poduszkę i szukam w Google Maps adresu Spacerowa 11. Nie ma. Po nieparzystej stronie Spacerowej znajduje się park Morskie Oko.
Tatrzańscy górale powiadają, że to piękne jezioro, którego nazwę nosi ów park, ma magiczne połączenie z morzem. Według legendy, znaleziono w wodach Morskiego Oka wrak statku, który zatonął na morzu. Podobno dlatego góralski kapelusz zdobią muszelki. Baśń, jak wiele innych, ale...
J. tej nocy śnił o spacerze po Powiślu i o przejściu, które niespodziewanie zawiodło go do Gdańska. Nie ma takiej możliwości, żebyśmy się nie odnaleźli.



wtorek, 27 sierpnia 2019

Kryzys



Wydobyta z dna ukrytych pragnień mała dwuosobowa łódź zabiera nas raz na jakiś czas w krótkie rejsy marzeń. Ciepło dłoni, gestów i słów. Pęd powietrza w drodze. Lubię gdy wiatr rozwiewa włosy, chłodzi palące policzki. Wchłaniam spokój, a twarz karmi się słońcem. Ale przede wszystkim ładuję się energią współpracy. Dwie pary rąk sprawnie rozwijają i zwijają żagle, a na hasło "Zwrot przez sztag" nikt nie ma wątpliwości co robić ani czy na pewno uda się złapać lepszy wiatr.
Ale coś uwiera. Może to balast, który wprawdzie przydaje się przy manewrach, lecz z konieczności zabieram go ze sobą wszędzie. Stary, zetlały żeglarski worek, ten sam od lat, niezależnie czy jestem majtkiem, sternikiem, pierwszym oficerem czy kapitanem.
Dorastająca młodzież widzi wszystko w czerni i bieli, zerojedynkowo. Rzuca oskarżenia gradem, chłoszcze ironią, dyktuje warunki. Nie pyta, lecz stawia zarzuty i wymaga natychmiastowych rozwiazań. Nie toleruje kryterium czasu.
Pozornie odpieram ataki bez trudu. Opuszczam  pola bitwy z tarczą: Dziewczyna z perłą. W drodze do przystanku lub pracy analizuję jeszcze raz wszystkie posunięcia obu stron: Ukrzyżowanie. Niełatwo jest próbować być dobrym strategiem w walce, gdzie stroną jest własna latorośl, świeżo opierzona, butna, dumna z pierwszych oznak dojrzałości i samodzielności. Młody Ikar, który poskromił powietrze i szydzi z rodzicielki obniżającej lot. Pierwsza myśl to "Nie uszkodzić"... Ale gdzie drwa rąbią tam wióry lecą.
Marzyłam, że stworzę dom, gdzie wszyscy będą się wspierać, w którym będzie kwitła radość i dobro. Nie udało się. Pozbierałam połamane kości po porażce. Kręgosłup na szczęście cały, choć nieco przetrącony. Z tamtego domu pozostały zgliszcza, choć wydawało mi się, że udało się wszystkich uratować. Dawno mi się wydawało.
Powolutku odsłaniam rany na skrzydłach. Na tych dużych i na tych małych, młodych. Kiedyś nie mogłam płakać. Dziś potrafię, ale wciąż uparcie trzymam się uśmiechu. Patrzą z niedowierzaniem, wyrzutem, krytyką. Może wyglądać na uśmiech na masce kryjącej depresję. Ale nie jest. Patrzę z odwagą w lustro. Uśmiechnięta mam jej więcej. Zaprzężony
w pomoc czas miarowo wystukuje dni, miesiące i lata. Niektóre rany goją się długo. Wiek łagodnie wplata platynowe nici we włosy, przypominając, że każdy z nas ma termin przydatności podany na wieczku/wierzchu.
Podnoszę bez słowa worek z balastem. Minął czas gaszenia pożarów. Pora zbudować nowy dom. Kilka domów.