środa, 8 listopada 2017

Odnowa

Co jakiś czas w życiu przydarzają się chwile bardzo trudne. Nawet jeśli nie są to sprawy ostateczne, zależy od nich bardzo wiele. To decyzje, które trzeba podjąć; rozmowy, które trzeba przeprowadzić; zaakceptować zmiany lub podjąć wyzwanie. Zdarza mi się, że mówię do siebie "trzeba urodzić" - ze zgodą na to, co przyniesie los.*

Piszę o momentach, gdy zbliżamy się do takiego etapu w życiu, że nie da się dłużej balansować na krawędzi muru, podziwiając uroki krajobrazów roztaczających się po obu jego stronach. To ten czas, gdy "kości zostały rzucone" i nic już nie będzie takie samo.

Dorastające dzieci (u nas trzecia osiemnastka już wkrótce), ich zmieniające się potrzeby sprawiają, że gdzieś między wrześniem a grudniem, zaplątana w sprawy zawodowe z jednej strony a szkolne młodszej trójki z drugiej łapię się na tym, że właśnie mija trzeci, piąty, dziesiąty rok - i ... gdzie ja jestem? Zdaniem niektórych może powinnam już odcinać kupony zasłużonej starości, pielęgnować wystrój własnej rezydencji, mieć własnego adwokata, górski rower oraz osobne pomieszczenie tylko na buty? Tymczasem bujam się w codzienności, maciupeńkim kroczkami drepcząc z jednej pracy do drugiej, trzeciej czy czwartej, od urzędu do urzędu, walcząc z grzybem na ścianie i wnioskami na 500+ i wcale nie zauważyłabym tego upływu czasu, gdyby nie liczba świeczek na torcie którejkolwiek z moich latorośli lub przez te latorośle pieczołowicie wciśniętych w mój... Aż nagle przychodzi olśnienie, taki grom z nieba, jasność, rozstępujące się Morze Czerwone, płonący krzak - wiecie co mam na myśli - i ... niczym Dmitrij Mendelejew ocknąwszy się z projekcyjnego snu zaczynam w krótkim czasie porządkować cały chaos pierwiastków. No dobrze, może z poziomu innych ludzi wygląda to nieco mniej spektakularnie, ale ja czuję się niczym Skłodowska-Curie, która przerzuciwszy łopatą górę blendy smolistej, wyodrębnia 1 gram soli radu... I nagle zmienia się cały świat!

Tak poczułam się wróciwszy dwa tygodnie temu na kilka dni do miejsc, do ludzi i do wspomnień z czasów, gdy miałam 14 lat: w nasze  Karkonosze i Góry Izerskie. Zawsze miałam wrażenie, że tam urodziła się niezależna część mnie. Oddychając powietrzem Sudetów wchłaniałam świat piękna, otwartości i bez granic. Nie wiem jakim cudem przetrwałabym później liceum, a potem jeszcze wiele innych doświadczeń, gdyby nie magia, którą nazywałam "efektem Czerniawy". To nie były tylko uroki miejsc i zjawisk przyrodniczych oraz rześkie górskie powietrze, zapach bukowych liści i wiatru na Śnieżce. To był inny punkt widzenia. Obecność ludzi, którzy patrzyli INACZEJ. 

Trudno powiedzieć, na czym polegała ta inność. Czy to góry kształtowały ich charaktery, czy świadomość historycznych zmian, które spowodowały, że zmuszeni do opuszczenia wschodnich rubieży mieli szansę tworzyć dalsze dzieje miejsc na innym, nowym, świeżo "odzyskanym" krańcu Polski? To były czasy, gdy tworzono na siłę nową historię, a oni, ciągnąc nas na górskie wycieczki pokazywali świat zupełnie inny od tego narzucanego ideologią. Przy pięknej pogodzie olśniewały nas widoki, zlewajace się w jedno z opowieściami naszych nauczycieli i wychowawców. Przy gorszej, zupełnie przypadkiem, uczyliśmy się co to fen. Historia polityczna i społeczna mieszały się z naukami przyrodniczymi. Nikt nas nie odpytywywał z tych lekcji w górach.  Nikt z nas nie robił notatek. Nie wspomniałam o nich ani słowem w prowadzonym od czasu do czasu pamiętniku, a  mimo to wiele z nich zapadło tak głęboko w pamięć, że stały się podstawą pierwszego budowanego samodzielnie światopoglądu. 

Jak bardzo głęboko utkwiły te wspomnienia mogłam się przekonać, spotykąc się po 33 latach z moim sanatoryjnym nauczycielem z Czerniawy, Janem Kobiałko. Chwilami miałam wrażenie, że czas się zatrzymał, że gdzieś prosto z mojego dzieciństwa teleportowałam się do innego wymiaru, żeby kontynuować przerwane rozmowy. Tak jakby to było naturalne, czekało cierpliwie - bo przecież wtedy nie poznałam jego żony, zapamiętanej z jego barwnych i pełnych ciepła opowieści. 

Dawno temu, na drugim końcu świata, na czerwonej Australijskiej ziemi istniała najstarsza w naszej cywilizacji kultura. W szczątkowej formie, w jakiej przetrwała do dziś wciąż powoduje, że Aborygeni raz do roku porzucają pracę i codzienność i odwiedzają miejsca związane z ich "śnieniem". Odwiedzają je również przed ważnymi decyzjami w swoim życiu. Może to być "śnienie" związane z ich urodzeniem lub symbol ważnego w ich życiu wydarzenia. Idąc tam, przeżywają swoją historię na nowo - może nabierają dystansu, może każda taka wyprawa to powtórzenie cyklu, medytacja i odnowa. Wiem, że dla mnie takim "śnieniem" były dwa blisko siebie leżące miejsca - Karpacz i Czerniawa Zdrój. Kiedy spełniło się największe w moim życiu marzenie o podróży do Australii, gdy spędzałam w przyjaznym otoczeniu bliskich i serdecznych ludzi cudowne chwile, podziwiałam jedyne w swoim rodzaju cuda natury, a moje życie nabierało innego wymiaru, gdzieś błąkała się tylko jedna tęsknota - do tych gór malowanych kilkoma odcieniami błękitu, do widoków ze Śnieżki i z drogi na Śnieżkę... Do słodkawego zapachu bukowych liści i orzeźwiającej woni kosodrzewiny. Aborygeni malowali swoje "śnienia", by ich nie zapomnieć, wiedzieć jak do nich trafić, co wtedy się wydarzyło - takie osobiste drogowskazy, odzwierciedlenie ważnych przeżyć. Gdzieś wewnątrz siebie małymi punkcikami i liniami narysowałam 33 lata temu miejsce, do którego będę wracać. Z najdalszych zakątków ziemi.

Schronisko Samotnia Karkonosze

Mój nauczyciel z sanatorium w Czerniawie Zdroju - Jan Kobiałko, droga na Śnieżkę i schronisko Samotnia, rok 2017


 

________________________

*Porównanie do urodzenia może w obecnej chwili nie jest najszczęśliwsze, ale pojawiło się zanim wymyślono 500+  ;-)