niedziela, 8 października 2017

O szczęściu

Szczęście trudno zdefiniować, ponieważ dla każdego może być czymś innym w zależności od życiowych priorytetów. Trudno  również opisać to uczucie, ponieważ różne mogą być jego przejawy. Gdyby jednak określić szczęście jako to, czego człowiek pragnie najbardziej  i czuje wtedy niezwykłą, wewnętrzną radość, myślę że byłabym blisko oddania uniwersalnego pojęcia szczęścia. W języku polskim na "szczęście" mamy tylko jedno określenie, w odróżnieniu od angielskiego "luck" i "happines", gdzie to pierwsze odnosi się do tego, co w naszym ojczystym określamy jako "mieć szczęście", a to drugie jako "być szczęśliwym". "Mieć szczęście" i 'być szczęśliwym" nie oznaczają tego samego, choć występuje między nimi drobna zależność. "Mieć szczęście" to dar losu, a "bycie szczęśliwym" jest uczuciem, które może np. wynikać z faktu docenienia tego drobnego czy większego szczęścia, które nam się przydarza.

Ludzie marzą o różnych rzeczach, skrycie lub wylewnie. Jedni mają siłę zawalczyć o swoje marzenia, inni poddają się biegowi wydarzeń, czekając wyłącznie na to, co przyniesie im los. Zdarza się, że nie zdajemy sobie sprawy z tego, o czym marzymy, póki nie zadamy sobie tego pytania na jakimś ważnym etapie życia, kiedy nagle przychodzi moment, w którym stajemy przed koniecznością przedefiniowania swoich priorytetów.

W moim życiu takich chwil było kilka, ale dziś chcę odnieść się do dwóch, które sprawiły, że odkreśliłam grubą krechą wszystko to, co było przed. 

Pierwszy moment, który pamiętam miał miejsce, kiedy byłam czternastoletnią dziewczynką, w której świadomości zaczęło rodzić się pojęcie odpowiedzialności.  Za siebie, młodsze rodzeństwo, za kolegów i koleżanki, za swoje życie i to, co mogę z nim zrobić. Gdzieś w drugiej połowie czternastego roku życia, w sudeckim klimacie, gdzie mogłam odetchnąć pełną piersią i bez wysiłku pokonywać górskie szlaki, odkryłam dla siebie co może oznaczać pojęcie "żyć pełnią życia".

"Czuję się wspaniale, w pełni sił, zupełnie zdrowa. Zapomniałam tu niemalże o tym, że jestem alergiczką, mam astmę i bardzo podatny na choroby organizm." - notowałam w swoim pamiętniku pełna radości i euforii, po spacerze po Bierutowicach.


Nigdy wcześniej nie byłam świadoma tego, jakie ograniczenia narzuca mi choroba, którą podarował mi los, a werdykt lekarzy niemal nieodwołalnie skazał mnie na życie wymagające dostosowania swoich potrzeb do możliwości oraz stanowczego kontrolowania tych pierwszych. Od dzieciństwa nauczona czego mi nie wolno, wymieniająca jednym tchem listę uczulających mnie alergenów, znająca na pamięć leki, które mnie uczulają, zupełnie nieoczekiwanie znalazłam się w miejscu, gdzie okazało się, że mogę więcej. Mogę dużo więcej. Ta świadomość rosła w miarę pojawiających się na mapie Karkonoszy pieczątek świadczących o "zdobyciu" schronisk "Samotnia" czy "Strzecha Akademicka", po wspinaczce na Pielgrzymy czy Słonecznika, a wreszcie po niemal wbiegnięciu na Śnieżkę w pierwszej trójce. I kiedy na pożegnanie Sudetów odwiedziłam z grupą współkolonistów po raz drugi świątynię  Wang, moim największym marzeniem stało się móc powrócić tu znowu. Z taką myślą - ja, gdzieś mająca zabobony i uprzedzenia, z namaszczeniem wrzuciłam do sadzawki przed światynią monetę, w myślach wypowiadając zaklęcie, by się spełniło. I tak samo w drewnianej ławie w kościele ewangelickim, który mieścił się w drewnianym wnętrzu przeniesionej z Norwegii świątyni, wypowiadałam w myślach prośby, których nikt nie mógł usłyszeć poza rzeźbionymi w ścianach wężami i innymi symbolami Wikingów.


To wydarzyło się w sierpniu 1984 r. Kilka tygodni później okazało się, że mogę wyjechać do sanatorium w Czerniawie Zdroju, położonej również w Sudetach, w Górach Izerskich oddzielonych od Karkonoszy Przełęczą Szklarską. Radość mieszała się z niedowierzaniem. Zastanawiałam się, czy to sprawiła moja moneta, czy głowy węży w skandynawskiej świątyni czy jakiś obcy, nienazwany bóg, że spełniło się moje marzenie?

Wyjeżdżałam w Izery z myślą, że całe dwa miesiące będę szczęśliwa i w pełni sił. I nic tego nie zmieni. Nic - ani warunki lokalowe, ani pogoda, ani nie zawsze przyjaźnie nastawione koleżanki czy personel sanatorium. Tylko tam, w Sudetach było to możliwe, bo tylko tam żaden wysiłek nie wiązał się z wystąpieniem duszności. Tylko tam mogłam budzić się rano, zaszywać się gdzieś w samotności i pełną piersią śpiewać (tak, tak, kolonie w Karkonoszach sprawiły, że poznałam możliwości swojego głosu, trenując go na przebojach L. Cohena* śpiewanych... yyy, ćśśś, nie mówcie mojej mamie - na dachu budynku, w którym mieszkaliśmy) ze szczęścia na rozpoczęcie dnia. Z takim nastawieniem nic, co ode mnie zależało, nie mogło pójść źle. Ta myśl, że miałam szczęście, wzmacniała poczucie szczęścia i rzutowała na wszystko, co miało się wydarzyć. Z nieśmiałej, niewiele mówiącej cichej szarej myszki, sennie przyglądającej się toczącemu się życiu w mojej płockiej szkole, nagle przedzieżgnęłam się w głośno wypowiadającą swoje poglądy odważną nastolatkę. Walczącą o sprawiedliwość swoją czy koleżanek. Aktywnie uczestniczącą w lekcjach w maleńkiej czerniawskiej szkole sanatoryjnej, biorącą udział w konkursach krajoznawczych, pełną życia młodą kobietę, która odkrywała swoje możliwości. To tu po raz pierwszy zaczęłam się zastanawiać co będę robić w przyszłości. Co i gdzie. Bo przecież takich miejsc jak Karpacz, Bierutowice, Świeradów i Czerniawa mogło być więcej. Mogły być poza Polską - myślałam sobie stojąc jedną nogą w Polsce, a drugą w Czechosłowacji (wtedy jeszcze Czechy były ze Słowacją połączone) wpatrzona w słupek graniczny i od razu tego samego dnia poprosiłam rodziców w liście o przysłanie mi mojego podręcznika do angielskiego (bo wtedy angielski był tylko na zajęciach dodatkowych, w szkole uczyliśmy się rosyjskiego, a w Czerniawie mogłam sobie powtarzać i próbować własnymi siłami zgłębiać tajniki języka Wyspiarzy).  Obudziła się we mnie świadomość konieczności zdobywania wiedzy. Nikt jak moi czerniawscy nauczyciele - polonistka, której nazwiska nie pamiętam i pan Jan Kobiałko - multinauczyciel, z którym mieliśmy fizykę, chemię, a czasami również biologię, a w wolnych chwilach czytywał nam fragmenty książek, w których lekturze się pogrążał, gdy my pisaliśmy kartkówki czy sprawdziany nie sprawił, że powstawały w mojej głowie listy pozycji do przeczytania. Polonistka była odpowiedzialna za moją miłość do Szymborskiej, która zakwitła od przeczytania pierwszego wiersza poetki. Pan Kobiałko natomiast otworzył drogę do poznawania Wańkowicza. A gdzieś pomiędzy tym wszystkim rodziła się we mnie myśl, że MOGĘ WSZYSTKO. Z wyuczoną ostrożnością życiową nie wykluczałam opcji, że po powrocie w rodzinne mazowieckie strony niekoniecznie wszystko będzie tak samo jak w Czerniawie, ale wiedziałam, że na pewno nic nie będzie tak jak było wcześniej. Po dwóch miesiącach wracałam jako ktoś narodzony na nowo.

Ponad rok temu w moim życiu zaszły inne zmiany. Drastyczna rzeczywistość i źle leczona przez lekarkę choroba sprawiły, że mojemu organizmowi zabrakło sił. Gdyby nie akcja ratunkowa dzieci, szybko wezwane pogotowie, pewnie sprawdziłabym osobiście, czy po drugiej stronie życia coś nas jeszcze czeka. Ale dzięki moim latoroślom zostałam tu, gdzie mogę jeszcze z nimi trochę pobyć, popracować w zawodzie, do którego mam powołanie, a na blogu popisać, co wyda mi się warte wspomnienia.

Podsumowywałam w szpitalu swoje życie - to, co udało mi się osiągnąć i to, czego jeszcze nie. Tych "jeszcze nie" było wiele. Bardzo wiele. Pozbawiona złudzeń, twardo trzymająca się realiów, a jednocześnie wciąż słaba fizycznie i ledwo trzymająca się na nogach, zmieniłam swoje priorytety. Dopiero wtedy przestało działać nabyte w Czerniawie MOGĘ WSZYSTKO. Nie, nie tak. Zmodyfikowałam je do roboczej wersji MOGĘ DUŻO JAK NA SWOJE MOŻLIWOŚCI. A z innymi, MOGĘ WIĘCEJ. Zrozumiałam jak wiele w życiu jest sytuacji niezależnych ode mnie. Jak bardzo potrzebna jest pomoc innych. Jak wiele zawdzięczam innym i nie wiem, czy zdążę oddać...

Wśród moich przemyśleń były myśli o niezrealizowanych marzeniach. O tym, że z tak marną kondycją na zawsze chyba przyjdzie mi pożegnać się z planami o dalekich podróżach, które gdzieś jeszcze w odległym "później, później" tkwiły mi w głowie. I właśnie wtedy odezwał się mój brat z Australii. Brat, który jak mało kto znał moje marzenia i kilka lat temu wysyłając mi pocztówkę z Uluru, z miejsca, o którym czytałam i marzyłam tyle razy, że zliczyć trudno, napisał "Jest dokładnie tak, jak mi opowiadałaś, mam nadzieję, że kiedyś będziesz mogła sama to zobaczyć". Rozmowa z bratem mnie zelektryzowała. On i cała rodzina postanowili pomóc mi spełnić marzenie o podróży życia. Wtedy, w tym czasie, gdy nie wiedziałam czy i co będę mogła jeszcze zrobić w życiu. Kiedy kilkudniowy pobyt na OIOMie zmienił moje podejście do wszystkiego.

O samej wyprawie w tym wpisie się nie dowiecie. Zaczęłam pisać go w czerwcu i dopiero jesienią poczułam się na siłach, by go dokończyć. Jednak chwila, w której dotknęłam dłonią gorącej australijskiej ziemi była porównywalna z momentem, kiedy powtórnie znalazłam sie w Sudetach. Kuzyn patrzył zdziwiony, a ja wyjaśniłam spokojnie: "Chciałam zrobić to od chwili, gdy wysiadłam z samolotu, ale wtedy zbyt się krępowałam". Gorąca, niemal pulsująca ciepłem ziemia Aborygenów wlewała we mnie nowe życie. Kiedy podniosłam głowę, moim oczom ukazał się drewniany słupek, na którym wyryto ostrzeżenie przed wężami. Wężami?! Cóż, zupełnie nieoczenikwanie węże w moim życiu okazały sprawcami wielu szczęśliwych chwil.

IMG_20161226_150543

W okolicach Bożego Narodzenia, z Australii składając życzenia najbliższym mi ludziom, pomyślałam że najwyższa pora odważyć się powrócić tam, gdzie wszystko się zaczęło, by te dwa magiczne miejsca w moim życiu spiąć klamrą, wyrazić wdzięczność wszystkim, którzy się do tego przyczynili. Żeby do tego dojrzeć, przyszło mi dojść prawie do końca życia i prawie na koniec świata.

Sprawcą specyficznego nastroju mojego wpisu jest fakt, że tym roku spotkam się w Świeradowie z panem Kobiałko, z którym od niedawna, ale stale, internet pozwala mi utrzymywać kontakt. Już za parę dni, za dni parę...

 

 

______

* A tak dokładnie, to słyszaną wtedy często "Dance me to the end of love", przy której męczyłam się probując dostosować tonację do swojego koślawego sopranu, ale przede wszystkim tę: "Hallelujah". Ponieważ miała w sobie i moc, i ten nastrój, i ... dach. Dziś podobną siłę i moc  ma "Hallelujah" w wykonaniu zespołu Pentatonix